Kategoria: Artykuły (Page 2 of 4)

Punk-folkowy zawrót głowy (3)

Naśladowcy i kontynuatorzy.

Popularność i rozgłos zdobyte przez The Pogues sprawiły że wiele grup sięgnęło po podobne środki wyrazu. Nie można co prawda mówić o eksplozji punkfolka, ale niewątpliwie Irlandczycy z londyńskiego Soho znaleźli liczne grono naśladowców. Są wśród nich zarówno naśladowcy bezpośredni, którzy inspirują się stylem The Pogues, jak i tacy, dla których wyznacznikiem jest jedynie łączenie folku z punkiem.
Do tych pierwszych zaliczyć można sporo kapel pubowych, z których większość nie osiąga zbytniej popularności, ograniczając się do przeróbek tradycyjnych utworów, lub nawet coverów The Pogues. Są jednak i takie, na które warto zwrócić uwagę.
Istnieje kapela nawiązująca do Pogues`ów również nazwą. Nazywa się The Mahones. The Mahones, to ciekawa grupa, której nagrania to mieszanka elementów znanych z nagrań The Pogues, z własnymi, często bardzo ciekawymi pomysłami. Jeden z utworów grupy, zatytułowany „London” został zadedykowany Shane`owi. The Mahones mają doskonałe wytłumaczenie drobnej wtórności względem stylu The Pogues. Otóż zespół powstał w momencie, kiedy jego członkowie, zadeklarowani fani The Pogues zauważyli że ich ulubiona kapela odchodzi coraz bardziej od klimatów celtyckich i zaczyna się inspirować bardzo odległymi klimatami. Widać to zwłaszcza w utworach takich. jak „Hell`s Ditch”, czy „Fiesta”. Rzeczywiście The Mahones brzmi jak wcześniejsze The Pogues, a ich inspiracje są niewątpliwie celtyckie. Słychać to już na pierwszej płycie – „Dragging the Days”, oraz na kolejnej – „Rise Again” Jednak już wydany w 1999 roku album „The Hellfire Club Sessions” niesie ze sobą muzykę nieco inną, a na pewno bogatszą. Kontynuacją tej drogi jest ostatni jak dotąd album studyjny The Mahones – „Here Comes Lucky”. Uwaga! Nie należy mylić tej kanadyjskiej grupy z niemiecką kapeląo tej samej nazwie.
Warto na pewno zwrócić uwagę na takie „post-poguesowe” zespoły jak Pint O`Guiness, Dust Rhinos, The Greenland Whalefisheries czy kapele niemieckie, czerpiące z The Pogues, lecz idące własna drogą, jak Fiddler`s Green, Waxie`s, czy Paddy Goes To Holyhead. Zwłaszcza ta ostatnia kapela zdaje się zdobywać coraz większą popularność. Nagrała już kilka płyt i choć w jej aranżacjach znajdują się też elementy muzyki pop, łatwo znaleźć w nich punkowy pazur. Ciekawostką może też być fiński Wild Rover, śpiewający The Pogues w swym rodzimym języku, oraz podobnie czyniący słoweński Belfast Food.
Jak wspomniałem wyżej jest też cała gama kapel o punkfolkowym brzmieniu, które nie starają się bezpośrednio naśladować The Pogues. Może się to wydać dziwne, ale albumem punkfolkowym ochrzczono debiutancki album kanadyjskiego zespołu Spirit of The West. Jest to jednak płyta w dużej mierze akustyczna i w tym przypadku chodzi raczej o dynamikę i tematykę utworów. Muzycznie porównać ich można z bardziej znanym w naszym kraju zespołem Great Big Sea.
W środowiskach emigrantów irlandzkich i szkockich za Wielką Wodą muzyka celtycka też jest bardzo popularna. Nic więc dziwnego że i tam młodzi ludzie doszli do tego by łączyć punka z folkiem. Powstało tam sporo ciekawych zespołów, takich jak Flogging Molly, The Young Dubliners czy nowojorski Black 47. Muzycy tej ostatniej kapeli łączą ze sobą prawie wszystko co przyjdzie im do głowy, np. ciężkie gitary, hip hopowe wokale i irlandzkie dudy. I wszystko to w jednym utworze.
Wśród tych kapel wyróżniają się niewątpliwie dwa zespoły grające najbardziej siarczyście i nie bojące się zagrać po prostu punkowo. Pierwszy z nich to Irlandczycy z Bostonu – Dropkick Murphy`s. Panowie z DM są bostońskimi punkowcami z irlandzkimi korzeniami. Swoje songi o walce i zabawie wyśpiewują z wielkim zapałem. Są też całkiem sprawni muzycznie, poza siarczystymi gitarami operują też takimi instrumentami jak dudy czy tin whistle. Udowodnili że potrafią zagrać zarówno folkowy utwór The Pogues, jak i oi! z repertuaru Cock Sparrer – a będzie to dalej brzmiało jak Dropkick Murphy`s. Na płycie zespołu – „Sing Loud, Sing Proud” pojawia się gościnnie Shane MacGowan.
Drugą kapelą, która też wie do czego służą elektryczne gitary (i nie jest to zespół Kuby Sienkiewicza) jest zespół The Real MacKenzies. Muzycy ci mają z kolei szkockie pochodzenie. Charakterystyczne dla ich muzyki są majestatycznie brzmiące dudy grające razem z gitarami. Wojciech Ossowski w radiowej Trójce prezentował kiedyś koncertowe nagrania tej kapeli i z tego co słyszałem podobała się ona wielu słuchaczom. Na pewno warto zapoznać się ze studyjnym albumem zespołu „The Clash of Tartans”.
Niewątpliwie punkowy klimat panuje też w nagraniach The Tossers. Zespół zaczynał dość oryginalnie, krocząc własną ścieżką przez punkfolkowy światek, kiedy nagle niespodziewanie na przedostatnim albumie „Communication & Conviction” pojawiły się piosenki bardziej „poguesowe”, w tym również tematy nad którymi pracowali wcześniej The Pogues: „Young Ned Of The Hills”, „Maidrin Rua” i „Irish Rover”. Muzyka ta wciąż różni się od tej prezentowanej przez protoplastów punkfolka, ale zapewne spodobałaby się miłośnikom ostrzejszych utworów The Pogues.

Kontynuatorami idei łączenia punka z folkiem jest pochodząca z angielskiego Brighton formacja The Levellers. Niestety w pewnym momencie muzyka tej grupy skłoniła się raczej w kierunku britpopu niż dźwięków punk-folkowych. Należy jednak przyznać że kapela ta miała spory wpływ na rozwój punkfolka i to nie tylko na Wyspach Brytyjskich. Wspominając o korzeniach muzycznych (i być może ideowych) The Levellers nie sposób pominąć zespoły New Model Army i The Waterboys. Ten drugi zwłaszcza z okresu fascynacji muzyką celtycką (płyty „Room to Roam” i „The Fisherman`s Blues”). Do pierwszego zespołu nawiązuje już choćby nazwa kapeli, zaczerpnięta z angielskiej historii. W połowie lat 90-tych mówiło się że uczniowie (czyli właśnie The Levellers) prześcignęli swoich mistrzów (New Model Army). Ile w tym prawdy – nie wiem, pozostawiam to więc ocenie słuchaczy.
Pierwsze dwie płyty The Levellers – „Weapon Called The World” i „Levelling The Land” – to folkowa akustyka z punkową energią, mieszanka najwyższych lotów. Pochodzą z nich pierwsze hity zespołu, takie jak „Carry Me”, czy „One Way”. Doskonałe współbrzmienie ostrej niekiedy rytmiki z dźwiękiem akustycznych gitar, charakterystycznym „luzackim” wokalem Marka i świetnymi skrzypcami Jona stanowiły doskonały znak rozpoznawczy The Levellers we wczesnych latach istnienia grupy. Zespół zyskał spore grono zwolenników, a także prężnie działający fan club, który regularnie wydaje bootlegi zespołu, niekiedy znacznie ciekawsze od wydawanych oficjalnie albumów studyjnych. Należą do nich choćby takie rodzynki jak „Subway Songs” – piosenki wykonywane niemal wyłącznie przez Marka (z gitarą akustyczną), brzmiące jak demo ewentualnej solowej płyty wokalisty, „Drunk In The Public” i „Too Drunk In The Public” – nagrania z pubowych sesji z towarzyszeniem przyjaciela kapeli Reva Hammera. Można na nich usłyszeć akustyczne wersje utworów, które na późniejszych płytach Levellersów nagrane były przy pomocy gitar elektrycznych i elektroniki.
Ów elektryczny zwrot w muzyce zespołu nastąpił wraz z wydaną w 1993 roku płytą „Levellers”. To płyta która zawiera najmroczniejszą jak dotąd muzykę. Dużo się na niej dzieje, ale mimo iż zyskała sporą popularność nie ma na niej dawnej przebojowości. Jej echa wracają na płycie „Zeitgeist”. Wiele tu elektryczno-akustycznych fragmentów i muzyka jest taka jakaś… ładna. Nic dziwnego że utwór „Hope Str.” trafił na listę przebojów MTV. Podobnie było z przebojem z kolejnej płyty (album „Mouth To Mouth”), utworem „Beautiful Day”, który stał się jednym z letnich hitów. Niestety poza radosnymi kawałkami, które znajdowały się na singlach, oraz poza kilkoma miłymi balladami zespół pod płaszczykiem rozwoju swej formuły zaczął grac coraz bardziej popowo, a nawet britpopowo. Szczytem tego nurtu w twórczości zespołu był album „Hallo Pig”. Na szczęście zanosi się na to, że zespół powrócił do punkfolkowych kompozycji, co słychać już na głycie „Green Blade Rising”.
Na szczęście Levellersi znaleźli również swoich kontynuatorów, są więc obecnie zespoły punkfolkowe inspirujące się wcześniejszymi i późniejszymi (ale wciąż folkowymi) nagraniami tej kapeli. Osobiście mogę polecić płyty Trick Upon Travellers, zespołu który pochodzi z tego samego miasta (Brighton), co The Levellers. Obecnie co prawda zespół przechodzi pewne perturbacje i nie wiedzą sami czy powinni kontynuować karierę jako Trick Upon Travellers, czy też Trick Upon Travellers 2, lub też pod inną nazwą. Pozostaje jednak faktem że to niezły zespół, którego inspiracje stanowi zarówno punk rock, jaki i folk spod znaku The Levellers i… Fairport Convention. Właśnie do kompozycji Fairport można porównać niektóre piosenki zespołu, a jednocześnie zespół zachowuje typowe dla siebie garażowe brzmienie.

Znakiem wyróżniającym The Levellers jest maniera wokalna Marka Chadwicka. Muszę przyznać, że ów charakterystyczny śpiew, brzmiący jakby wokalista śpiewał od niechcenia, jakby mu na niczym nie zależało, nie od razu potrafi do siebie przekonać. Jak się jednak okazuje trudno znaleźć drugi taki głos o podobnym brzmieniu. Jedyny zespół, który posługuje się podobnym brzmieniem wokali to francuski Louise Attaque. Muzycznie pobrzmiewają w nim echa zarówno The Pogues, jak i Mano Negry.

Kapel grających w sposób zbliżony do The Pogues i The Levellers jest niewątpliwie bardzo dużo i trudno byłoby je wszystkie wymienić. Na początku 2001 roku powstała jednak inicjatywa internetowa w postaci web-zina (fanzina internetowego) Shite`n`Onions (www.shitenonions.com) , poświęconego irlandzkiej muzyce punkfolkowej i punkowej, a ostatnio również o kapelach ska. Jakimś cudem znalazło się tam również miejsce dla Thin Lizzy i Horslips.
Zinowi daleko jeszcze do miana kompendium wiedzy o punk-folku, jednak można w nim poczytać sporo o zespołach, zarówno młodych, jak i starszych, są też recenzje płyt i koncertów, oraz linki do stron internetowych wykonawców. Polecam kontakt z tą witryną, jako swoistym uzupełnieniem i aktualizacją niniejszego artykułu.

Rafał „Taclem” Chojnacki

Artykuł ukazał się w piśmie Gadki z Chatki – 38-39 w roku 2002.
Poprawki i korekta – styczeń 2005.
Na zdjęciu: The Levellers

Punk-folkowy zawrót głowy (2)

Strumienie whiskey (rzecz o The Pogues).

Mimo iż grupa The Pogues już od kilku lat nie istnieje (ostatnie koncertowe reunion w grudniu 2004 roku nie dało jeszcze odpowiedzi na pytanie „co dalej?”), wciąż stawia się ją za wzór punkfolkowego zespołu, wciąż też uznawana jest przez wielu za najlepszy zespół grający w tym stylu. Sam znam kilku fanatyków tej grupy i nie ukrywam że lubię też posłuchać nagrań tej grupy i to zarówno z frontmanem i twórcą kapeli – Shane`m MacGowanem – jak i bez niego.
Dla wielu płyty nagrane przez The Pogues po odejściu MacGowana z zespołu nie są już pełno-wymiarowymi płytami Poguesów. Również solowe dokonania Shane`a, mimo iż ciekawe i tematycznie zbieżne z działaniami jego macierzystej formacji, nie są tym, co tak bardzo elektryzowało fanów The Pogues.

Warto zauważyć że The Pogues było właściwie pierwszym zespołem, który jakoby „programowo” łączył punkową energię z folkowymi melodiami. Pozostałe, wspomniane poprzednio zespoły miały zaledwie pojedyncze utwory swych repertuarach, nawiązujące do folku, lub będące aranżacjami folkowych utworów.
Wiele osób kojarzy The Pogues z muzyką irlandzką, nie wiedząc że zespół powstał w rzeczywistości w Londynie, w środowisku irlandzkich emigrantów. Północno zachodnia część Londynu była tak przez nich zdominowana, że ludzie z typowym brytyjskim akcentem mieli powody by czuć się tam nieswojo. Bez względu na to co robili, Irlandczycy w Londynie trzymali się razem. Chodzili do swoich pubów, pili tam irlandzkie piwo, lub whiskey i słuchali irlandzkiej muzyki. Dotyczyło to także młodych, którzy jak Shane MacGowan dali się ponieść fali punk rocka. Jego The Nips rozpadli się zostawiając po sobie jedną płytę długogrającą i kilka singli.
W atmosferze irlandzkich pubów powstał jednak pomysł, by zrobić coś nowego, coś, czego jeszcze w muzyce irlandzkiej nie było. Miał być to projekt skierowany do szerszej publiczności, a oparty z grubsza na muzyce celtyckiej z ostrą sekcją rockową. Sam MacGowan wypowiada się o tym w następujący sposób: „Chodziło nam o to, by karmiona popową papką publiczność udławiła się czymś, co tkwiło głęboko w tradycji, w czym jest więcej tradycji, więcej gniewu.”
Nazwa The Pogues jest utworzona nieco sztucznie, przez co nieprzetłumaczalna. Początkowo grupa nosiła nazwę Pogue Mahone, co irlandzkiego tłumaczy się dość dosadnie jako „pocałuj mnie w d…”, jednak zwiastowało to raczej kłopoty niż popularność, więc skrócili nazwę.
Muzyka The Pogues rzeczywiście mogła przyprawić o szok. Ugrzecznionym telewizyjnym zespolikom Poguesi przeciwstawili swój punkowo-bałaganiarski wizerunek. Z czasem i wygląd i muzyka The Pogues uległy pewnym zmianom, jednak do końca istnienia zespołu był w niej bunt i nieokrzesane, punkowe spojrzenie na tradycyjną muzykę folkową. Nie miało znaczenia czy sięgają po kompozycje tradycyjne (a tych nagrali wiele), czy wykonują własne utwory – ich brzmienie było charakterystyczne i rozpoznawalne. Później pojawiło się wielu kontynuatorów, niektórzy bardzo zbliżyli się do brzmienia Pogues`ów, ale o nich później.

Już pierwszy długogrający album The Pogues, płyta „Red Roses For Me” wydana w 1984 roku niosła ze sobą sporą dawkę punkfolkowego grania. Jest to mieszanka utworów tradycyjnych („The Auld Triangle”, „Waxie Dargle”, czy choćby „Greenland Whale Fisheries”) i kompozycji zespołu (w większości autorskie piosenki Shane`a – jak choćby „Boys From County Hell”, „Dark Streets Of London”, czy pierwszy wielki przebój The Pogues „Streams of Whiskey”). Piosenki te, przepełnione młodzieńczym buntem, zabawą i whiskey zdobyły sobie spore grono zwolenników. Niektóre kawałki The Pogues są dziś równie często wykonywane przez młode zespoły, jak tradycyjne irlandzkie piosenki.
Na fali tej popularności już w 1985 roku wydano kolejny album Pogues`ów. „Rum, Sodomy & the Lash” to płyta odwołująca się w swym tytule do słów Winstona Churchila, który w tak obrazowy sposób określił życie w brytyjskiej marynarce wojennej. Ta płyta jest już nieco poważniejsza, niektóre piosenki mówią o wojnie i o śmierci („Billy`s Bones”, ” The Sick Bed of Cuchulainn”). Oczywiście towarzyszom im typowe dla irlandzkich rozrabiaków piosenki o miłości i alkoholu („Pair of Brown Eyes”, „Sally MacLennane”). Płyta zawiera też dwie przeróbki, jedną jest utwór znanego australijskiego „folksingera” Erica Bogle`a – „The Band Played Waltzing Matilda”, druga to słynne „Dirty Old Town” Ewana MacColl`a. W przypadku tej drugiej piosenki wykonanie The Pogues przewyższyło popularnością pierwowzór i mimo pewnych różnic to ich wersja jest obecnie bazą dla kolejnych przeróbek.
Na kolejną płytę fani The Pogues musieli czekać aż trzy lata. Jednak był to album znacznie dojrzalszy i lepiej wyprodukowany. „If I Should Fall From Grace With God” jest dziś często uznawany za najlepszą płytę Pogues`ów, nie ulega wątpliwości, że był to pierwszy ich album, który zdobył aż taką popularność. Tytułowy utwór to kwintesencja stylu jaki wypracował zespół na poprzednich płytach. Ostry folkowy numer z punkowym pazurem. Na „If I…” po raz pierwszy zespół zaczął się oglądać nie tylko na muzykę irlandzką. „Turkish Song of Damned” niesie ze sobą melodie, która ma nam się kojarzyć ze wschodem. Mamy tez utwór „Metropolis”, który wydaje się być inspirowany starym filmem o tym samym tytule. Wesoły utwór „Fiesta” wprowadza nas w klimaty meksykańskie, ze świetnie zaaranżowanymi dęciakami, wciąż jednak jest to muzyka Pogues`ów.
Jest tu też wspaniała świąteczna piosenka „Fairytale of New York”, będąca duetem Shane`a i angielskiej wokalistki Kristy McColl, córki słynnego robotniczego pieśniarza Ewana McColla. To pierwszy taki duet Shane`a i jak się później okazało nie ostatni. Konstrukcja utworu na zasadzie „piękna i bestia” została ponownie użyta w piosenkach „You`re The One” z Marie Brennan (wokalistką grupy Clannad) i „Haunted” z Sinead O`Connor. Jednak te dwa utwory to już nowsza historia i inny zespół.
Co ciekawe na tej płycie Shane dopisał swoje słowa do kilku tradycyjnych utworów. Obecnie wielu polskich wykonawców postępuje tak z piosenkami Pogues`ów.
Po „If I Should Fall From Grace With God” przyszła pora na album nieco słabszy, lecz i tak ciekawy. Wydana w 1989 roku płyta „Peace & Love” nie odniosła takiego sukcesu jak jej poprzedniczka. Nie znaczy to jednak że nie ma tu dobrych utworów. Na pewno warto posłuchać choćby coveru piosenki „Young Ned Of The Hill” Rona Kavanagh. W wersji The Pogues napiera ona prawdziwego ognia. Jest też jedna z najpiękniejszych ballad zespołu – „Misty Morning, Albert Bridge”, która pokazuje że zespół dobrze czuje się także w spokojniejszych kompozycjach. Warto też zwrócić uwagę na „USA”, „Cotton Fields” czy „Tombstone”.
O ile „Peace & Love” jest płytą spokojniejszą, a może nawet nieco bardziej melancholijną, to kolejny krążek – „Hell`s Ditch” z 1990 roku – powraca do weselszych rytmów znanych choćby z „If I…”, czy „Red Roses Form Me”.
Jest tu całe mnóstwo naprawdę dobrych piosenek. Wesołe „Sunnyside of the Street” otwiera płytę, po nim następuje równie skoczne „Sayonara”. „W Ghost of Smile” można doszukać się elementów ska. Tytułowy „Hell`s Ditch” to z kolei jeden z najciekawszych kompozycyjnie utworów zespołu z długim, rozbudowanym wstępem instrumentalnym. Ciekawy muzycznie jest też wsparty saksofonem „Summer In Siam”. Bardzo fajny jest też utwór „Rain Street” który można postawić obok „If I Should Fall From Grace With God” i „Streams Of Whiskey” jako wizytówkę zespołu.
Można spokojnie orzec że to szczytowe osiągnięcie The Pogues. Jest to też ostatni album nagrany z Shane`m MacGowanem jako wokalista. Problemy między liderem a zespołem wynikały z problemów alkoholowych Shane`a i kiedy kolejny raz zdarzyła mu się zapaść i kapela musiała odwołać koncerty, koledzy podziękowali mu za współpracę. Shane po jakimś czasie sformował nowy zespół i trzeba przyznać że nie tylko nazwą przypomina on wcześniejszą kapele. Mowa tu o The Popes. W początkowym, bardzo rockowym składzie tego zespołu, znalazł się Brian Robertson, gitarzysta legendarnego Thin Lizzy.
Na pierwszej płycie sygnowanej nazwą Shane MacGowan & The Popes (zatytułowanej „The Snake”) mamy materiał bardzo bliski temu co robił wokalista z kolegami z The Pogues. Płyta ta wyszła w 1994 roku i zawiera takie przebojowe utwory jak: „The Church of the Holy Spook”, „Victoria” czy „I`ll Be Your Handbag”. Na płycie pełno jest odniesień. Niemal punkowy „I`ll Be Your Handbag” jest odniesieniem do „I Wanna Be Your Dog” Iggy`ego Popa. Z kolei w „Victorii” można się doszukać nawiązań do „Glorii” Van Morissona. „Song With No Name” bazuje na linii melodycznej szkockiej piosenki „Trumps & Hawkers” (wersja irlandzka znana jest jako „Paddy West”), zaś „Rising of the Moon” to stary ludowy utwór. „Her Father Didn`t Like Me Anyway” to z kolei cover Gerry`ego Rafferty.
Ciekawostką jest udział na tej płycie Spidera Stacy`ego z The Pogues i aktora Johnny`ego Deepa, który zagrał na gitarze.
Reedycja tego albumu (wydana w 1995 roku) zawiera wspomniane wyżej nagrania z Sinead O`Connor i Marie Brennan.
W dwa lata po tej reedycji MacGowan & The Popes podarowali nam nowy album. Jest jednocześnie dużo mocniejszy (brzmieniowo), ale sporo na nim odwołań do muzyki country, jak w „Lonesome Highway”, „Céilídh Cowboy”, czy „Truck Drivin` Man „. MacGowan zaznaczył w wywiadach, iż uważa że country to druga muzyka Irlandczyków. Jest tam ponoć bardzo popularna, wymienił nawet George Jonesa jako jednego z lepszych wykonawców… do słuchania w samochodzie. Album „The Croc of Gold” mimo iż doskonale sprzedał się w Stanach nie jest jednak na pewno płytą country. Kawałki takie jak „Rock`n`Roll Paddy” (bazujący na linii melodycznej „The Hills of Connemara”), „Back In The County Hell”, czy tradycyjne utwory, jak „Come To The Bower”, czy „Spanish Lady” przesądzają o folkowym charakterze płyty. Jest na niej też sporo punkowo-alkoholowych songów MacGowana, tak charakterystycznych dla tego artysty.
O ile wszystkie wymienione powyżej płyty, zarówno The Pogues, jak i SMG & The Popes są w Polsce dość łatwo dostępne, o tyle z kolejną płytą są spore problemy. Ukazała się ona w 2000 roku i nosi tytuł „Holloway Boulevard”. Sygnowana jest przez The Popes, a MacGowan występuje na niej tylko gościnnie. Podobnie jest obecnie z koncertami tej formacji, jak widać zespół bardzo się usamodzielnił. Uzupełnieniem dyskografii są dwie koncertówki – jedna z The Popes, zatytułowana „Across the Broad Atlantic”, a druga, to „Streams of Whiskey” The Pogues. Problem z tą drugą jest taki, że członkowie zespołu uważają ją za bootleg i apelują o nie kupowanie.
Gdzieś w międzyczasie Shane wziął też udział w nagraniu płyty swej siostry – Siobhan MacGowan. Są to nagrania bardzo trudne do zdobycia, nie widziałem jeszcze żeby jakiś sklep miał je w swej ofercie. Koniec roku 2001, to koncertowa płyta MacGowana i The Popes, na której większość piosenek pochodzi z repertuaru … The Pogues.
W czasie kiedy Shane MacGowan brnął krętymi ścieżkami kariery solowej jego koledzy z The Pogues nie zasypywali gruszek w popiele. Co prawda od czasu rozstania ze swym liderem zespół kilkakrotnie zawieszał działalność, ale zanim rozpadł się definitywnie nagrał jeszcze dwie płyty.
Pierwsza z nich, zatytułowana „Waiting for Herb” to przede wszystkim poszukiwania nowego stylu. Mimo kilku bardzo dobrych piosenek nie jest to album udany.
Płyta ta ukazała się w 1993 roku, a więc wcześniej niż pierwszy „solowy” album MacGowana. Frontmanem grupy w miejsce Shane`a został Spider Stacy. Próbował on śpiewać z podobną „pijacką” maniera jak Shane. Nie było to jednak to na co czekali fani zespołu. Nie ulega wątpliwości, że muzycy The Pogues to fachowcy i że podobała im się gra w punkfolkowej kapeli. W końcu to dla dobra zespołu rozstali się z Shane`m. Trudno dziś powiedzieć co by się stało gdyby do tego nie doszło.
Mimo to na płycie znalazł się jeden z większych przebojów The Pogues, bardzo dobra kompozycja „Tuesday Morning”. Być może zawdzięcza ona popularność temu, ze nalazła się na ścieżce dźwiękowej do popularnego filmu „Eksplozja” („Blown Away”) z Jeff`em Bridgisem i Tommy Lee Jonesem. Do innych ciekawych piosenek na płycie należą: „Sitting on top of the world”, „Big city”, „Girl from the Wadi Hammamat” i „My baby´s gone”.
Kolejna, ostatnia studyjna płyta The Pogues nosi tytuł „Pogue Mahone”. Jest to bezpośrednie odniesienie do korzeni zespołu, a jednocześnie zamknięcie jego kariery. Kompozycje zawarte na tym krążku (pisane przez prawie cały zespół) mają w sobie wiele z klimatu starych nagrań The Pogues. Nawet wokal Spidera, będący tu na pograniczu między własną maniera, a wokalem Shane`a, brzmi tu dużo bardziej przekonująco. Nawet piosenka Dylana „When The Ship Comes In” brzmi jakby była napisana dla Pogues`ów. Piosenki takie jak „How Come”, „Living In A World Without Her”, „Bright Lights”, czy „Pont Mirabeau” spokojnie mogłyby się znaleźć na wcześniejszych płytach zespołu.

Solowe poczynania niektórych Poguesów również zasługują na uwagę, jak choćby dwie, rozprowadzane wśród znajomych płyty The Wisemen – zespołu Spidera Stacy, czy „Music From Four Corners of Hell” grupy Woods Band reaktywowanej przez Terry`ego Woodsa. Płyt grupy Perfect, niemieckiego zespołu prowadzonego przez gitarzystę Jamie`go Clarke`a nie polecam aż tak bardzo, ale też idzie ich posłuchać.
Ciekawostką mogą też być bootlegi z koncertów „Spider Stacy`s Pogue Mahone”, gdzie wokalista i whistler Poguesów wystąpił z zespołem The Boys From County Hell.

The Pogues potrafiło przypomnieć słuchaczom że są zespołem spokrewnionym blisko z muzyką tradycyjną. Świetną okazję mieli podczas sesji nagraniowych ze znanym irlandzkim zespołem folkowym The Dubliners. Dublinersi to obok The Chieftains najbardziej znany ze starych folkowych zespołów. Piosenki nagrane przez połączone składy (dwie wersje „Whiskey in the Jar”, „Rare Old Mountain Dew”, „Jack O`Heroes” i „The Irish Rover”) rozsiane są po różnych wydawnictwach składankowych i singlach. Starcie tych dwóch kapel doskonale dokumentuje teledysk (znajduje się na kasecie video „Poguevision”) do utworu „Jack O`Heroes”, przedstawiający mecz piłkarski pomiędzy oboma zespołami. Dodać należy że dziadki z The Dubliners nie ustępowali pola swoim przeciwnikom.

Rafał „Taclem” Chojnacki

Artykuł ukazał się w piśmie Gadki z Chatki – 37 w roku 2002. Poprawki i korekta – styczeń 2005.
Na zdjęciu Shane MacGowan

Punk-folkowy zawrót głowy (1)

Bardowie i punkowcy

Wiele lat temu w oglądanym przeze mnie reportażu z jednego z wcześniejszych festiwali w Jarocinie padło zdanie które zostało mi w głowie do dziś. Powołując się na współczesnych socjologów i badaczy kultury porównywano taniec pogo do plemiennych tańców ludów Afryki. Prymitywna energia wyzwalana w takich pląsach, często pobudzona dodatkowymi środkami przypomina jako żywo rytualne tańce dawnych mieszkańców Ziemi.
Jednak nie o tańcach, a o muzyce, a dokładniej związkach punk rocka z muzyką folkową, chciałem opowiedzieć. Podobnie jak inne gatunki muzyki, tak i żywiołowy punk bywa często łączony z folkiem, powstał w ten sposób podgatunek nazywany „punk-folkiem” (niekiedy tez „folk-punkiem” pojawiają się również inne sformułowania, jednak dla porządku zostaniemy przy tej pierwszej nazwie). Jego ramy nie są oczywiście zbyt ściśle określone i całość zjawiska obejmuje spory zakres muzyki. Mamy tu do czynienia zarówno z zespołami grającymi punkowe wersje utworów tradycyjnych, jak i z grupami stylizującymi swoje kompozycje na punkowo-folkowe brzmienie.
Wbrew pozorom muzyka ta jest dość popularna, choć w Polsce trudno mówić o jakiejś scenie punk-folkowej. Jest to głównie muzyka koncertowa i w warunkach żywego kontaktu z publicznością sprawdza się najlepiej. Aczkolwiek wiele kapel z powodzeniem nagrywa i wydaje płyty.
Stwórzmy jednak najpierw krótki rys historyczny tego gatunku, a pozwoli nam to ocenić w jakiej kondycji punk-folk jest dzisiaj, oraz wybrać co ciekawsze próbki celem szerszej prezentacji.

Podstawowym związkiem pomiędzy folkowcami i punkami stała się ideologia buntu. Punk rock, który powstał pod koniec lat 70-tych na Wyspach Brytyjskich spotkał się tam z bardzo silnym i prężnie już działającym środowiskiem robotniczym. Bardzo często młodzi punkowcy pochodzili z robotniczych rodzin, ich ojcowie, lub starsi bracia należeli do związków zawodowych.
Co prawda we wczesnym stadium swego rozwoju punk buntował się przeciw wszystkim i wszystkiemu, jednak niekiedy działaczom sceny anarcho-punkowej było po drodze ze związkowcami. W rezultacie kontaktów punkowo-lewicowych spora część angielskich punków przyjęła doktryny związane z lewą stroną sceny politycznej za swoje. Dotyczyło to zwłaszcza spraw związanych ze stroną socjalną. Punkowy bunt rodził się z frustracji i rozczarowania, a ci którzy sięgali dalej trafiali zazwyczaj właśnie na grunt lewicowy. Bardzo popularne stały się wówczas publikacje „czerwonych” ideologów anarchizmu, faworyzowano zwłaszcza Bakunina. W latach 80-tych doszedł jeszcze jeden wspólny wróg – „teacheryzm”.

Do spotkania tych dwu nurtów doszło też na gruncie muzycznym. W klubach robotniczych dzielnic spotykało się zarówno bardów z gitarami, którzy jak Billy Bragg śpiewali o sprawach robotników, jak i punkowców którzy dodawali do tego sporą ilość „alkoholowych przebojów”, jak Shane MacGowan i jego grupa The Nips (wcześniej Nipple Erectors).
O ile tych pierwszych można nazwać spadkobiercami Ewana McColla i Pete`a Segeera, to drudzy są raczej bliżsi The Sex Pistols. Z resztą nie tylko tematyka utworów zbliżała do siebie obie sceny. Punkowcy coraz częściej spoglądali na folkową scenę tradycyjną, szukając tam inspiracji muzycznych. Początkowo ich kroki były nieśmiałe, większość inspiracji tradycją powędrowała w kierunku reggae i ska. Jednak nie bez odzewu pozostałą też rodzima celtycka tradycja.

Jednym z pierwszych zespołów próbujących połączyć te dwa nurty była grupa The Clash. Na płycie „Give`m Enough Rope” ci pionierzy punk rocka nagrali utwór „English Civil War”, bazujący na melodii angielskiej rebel song „When Johnny Come Marching Home”. Uwspółcześniony tekst do zaprawionej ostrymi gitarami piosenki pasował doskonale i po latach sięgnął po ten utwór zespół The Levellers, który ma go w swoim repertuarze koncertowym.
Nie jest to jedyna taka wycieczka Clashów. Na jednej z ich płyt znajduje się utwór „Loose Your Skin”, z gościnnym udziałem nieznanej mi wokalistki. Piosenka ta ma folkowy, a wręcz pubowy klimat, całości dopełniają tam celtycko brzmiące skrzypce.
Za czasów istnienia The Clash grupa często sięgała w kierunku klimatów reggae, w tym właśnie upatrywać należy głównych powiązań zespołu z muzyką folkową. Jednak kiedy kapela przestała istnieć Joe Strummer przez jakiś czas był producentem folkowej gwiazdy – The Pogues. Kiedy Pogues`ów opuścił ich lider i wokalista Shane MacGowan (wspomniany wyżej przy okazji The Nips), jego miejsce na mikrofonem zajął na krótki czas właśnie Strummer. Jednak zespołem The Pogues zajmiemy się później.

Miłośnikom punkrocka znana jest zapewne nazwa Chumbawamba. Zanim zespół ten zaatakował listy przebojów i dyskoteki swoim przebojem „Tumbthumper” wydawał swe płyty w mniejszych, właśnie punkowych wydawnictwach. Początkowo Chumbawamba była zespołem znanym właściwie tylko punkom. Swoją muzykę nazwali anarcho-popem, wychodzili bowiem z założenia że do złagodzonej muzyki łatwiej przyciągną nowych odbiorców do przesiąkniętych anarchizmem piosenek. Jak się okazało było w tym dużo racji, choć oszałamiający sukces Chumbawamby przysporzył im trochę nieprzyjemności na scenie niezależnej.
Chumbawamba należy do kapel, której żadne klimaty nie są obce. Dlatego też obok punkowych gitar, połamanych elektronicznych rytmów, czy łagodnych wokaliz, wielokrotnie znalazło się miejsce dla folkowych, lub etnicznych fragmentów. Szczytem zainteresowań Chumbawamby okolicami folku jest płyta „English Rebel Songs 1381-1914”, która jak wskazuje tytuł zawiera angielskie pieśni rebelianckie (w tym związkowe z początku XX wieku). Cała płyta jest akustyczna, wiele utworów wykonano a capella. Jest to pozycja godna polecenia dla każdego lubiącego ciekawostki słuchacza.

O tym że tematy folkowe były popularne wśród zespołów czysto punkowych może świadczyć fakt, że na płycie „The Power Of The Press” (wydanej w 1986 roku) znanego angielskiego zespołu Angelic Upstarts znalazła się piosenka Erica Bogle`a „Green Fields Of France”. Na tym samym albumie mamy też autorski utwór „angeliców”, zatytułowany „Brighton Bomb”, a traktujący o I.R.A., częstym temacie folkowych utworów, zwłaszcza w Irlandii.
Przykładów na to, że kapele typowo punkowe sięgają po folkowe kawałki jest znacznie więcej. Od choćby niemieckie Die Toten Hosen wykonujące takie przeboje folkowe, jak „Auld Lang Syne”, czy też „Guantanamera”.

Wiele zespołów wyrastających ze sceny punkowej wypracowało sobie własny punkfolkowy styl. Dzięki staraniom ludzi z naszej rodzimej sceny niezależnej większość wartościowych kapel udało się do Polski sprowadzić.
Pierwszymi gwiazdkami punkfolka były na naszym firmamencie były angielskie zespoły Under The Gun i Blind Mole Rat. Under The Gun po to specyficzna mieszanka celtyckiego folka, punku i reggae. Do ich popularności przyczyniło się zapewne również i to, że nie stronili od etnicznych wycieczek na wschód. Początkowo jedynymi nagraniami Under The Gun były dwa studyjne dema, które wydano w Polsce (oczywiście mowa o wydawnictwach niezależnych, związanych z punkową dystrybucją) najpierw osobno, a później na jednej kasecie. Po reaktywacji zespół nagrał płytę „Homeland”, którą do dziś można kupić na punkowych giełdach. Z kolei Blind Mole Rat miało inne kierunki z których czerpali inspiracje. Poza typowo celtyckimi brzmieniami można było w ich muzyce usłyszeć choćby wpływy meksykańskie, czy żydowskie. Nieobce im też było ska. Ich pierwsze wydawnictwo na polskim rynku to kaseta „Live in Poznań”. Jak sama nazwa wskazuje jest to koncertowy bootleg nagrany w Poznaniu. Jakość nagrań jest delikatnie mówiąc nienajlepsza, ukazuje za to dość wiernie atmosferę towarzyszącą koncertom zespołu. Drugi fonogram kapeli to kaseta demo „Viva Zapatta!”. Jakość jej jest dość dobra i trzeba przyznać że studyjnie zespół również wypada całkiem nieźle.
Kolejne kapele które trafiły do naszego kraju to The Ukrainians i Tofu Love Frogs. Pierwszej kapeli miłośnikom folkowego grania chyba nie muszę przedstawiać. Zespół Petera Solovki grywał w naszym kraju wielokrotnie, a zaczynał właśnie na imprezach punkowych. Siarczysta mieszanka punka i ukraińskiego folku pozostawia po sobie niesamowite wrażenie. Niewątpliwie za sprawą The Ukrainians wiele polskich kapel sięgnęło po ostrzej graną muzykę ukraińską.
Muzyka zespołu Tofu Love Frogs najbliższa jest korzeni celtyckich, niekiedy zdarzają się przeróbki melodii ludowych z dopisanymi nowymi słowami. Zespół dał w Polsce świetny koncert w towarzystwie Daef Shephard i naszej rodzimej kapeli góralskiej. Z tego co wiem nie pozostawili niestety po sobie żadnych nagrań.
Ostatni zespół o którym chciałem tu napisać pochodzi ze Szwecji i nosi nazwę Tequila Girls. Wszystkim polecam bardzo kompilacyjny materiał z ich pierwszych demówek, które wyszło u nas na takiej żółtej kasecie z napisem „Tequila Girls”. Jest to materiał zbliżony do wczesnych nagrań The Levellers, bardziej tradycyjny w brzmieniu niż kolejne pozycje. Druga kaseta która u nas się ukazała to czerwona koncertówka „Slupsk”. Jako że podczas kilku wizyt w kraju nad Wisła mieli zagrać w Słupsku, a nigdy im się nie udało, postanowili że nazwą tak swoją koncertową płytę (za granicą dostępną na CD). Materiał jest już znacznie bardziej „upunkowiony”. Jak obecnie grają Szwedzi możemy się dowiedzieć z ich ostatniej studyjnej płyty zatytułowanej „Mind Tripper”. Z niej też dowiadujemy się dlaczego nie podoba im się Warszawa. Zespół wciąż istnieje i nagrał niedawno płytę promo, być może ich nowe wydawnictwo wkrótce ujrzy światło dzienne.

Rafał „Taclem” Chojnacki

Artykuł ukazał się w piśmie Gadki z Chatki – 35/36 (IV – V 2001). Poprawki i korekta – styczeń 2005.
Na zdjęciu grupa Angelic Upstarts

Wywiad: The Celtic Folk

Śląsk – miejsce gdzie kominy fabryczne i szyby kopalniane wtopiły się w krajobraz. Region przez jednych uważany za nieprzyjazny, przez innych za dziwaczny (rynek w Katowicach), przez jeszcze innych za najbardziej zieloną część Polski. To nie przypadek, że na zurbanizowanym Śląsku jest tak wiele kapel grających muzykę celtycką. Jednym z takich właśnie zepołów jest The Celtic Folk, który już 6 lat wypełnia „zieloną muzyką” serca zarówno młodszych, jak i starszych.

Folkowa: Dzien dobry!

Celtic Folk: Witaj Dawidzie.

F: Krążą głosy, że zmieniła się cześć składu The Celtic Folk… Czy to prawda?

CF: Prawda.

F: A kto odszedł i kto przybył?

CF: Odeszli Tomek i Rorian. Nowy akordeonista będzie gotów już z początkiem grudnia.

F: Czyli będziecie grać w czterech?

CF: Wiesz, najważniejsze jest żeby zespół zaczął grać jak najprędzej.Bodhran nie jest najważniejszy. Z czasem jednak i o bodhran zadbamy.

F: Zawsze graliście bardzo tradycyjnie, czy dalej zamierzacie podążać tą drogą?

CF: Oczywiście. Wydaje mi się, że jestem ostoją tego tradycjonalizmu w kapeli. Tak długo jak długo będę miał wpływ na kształt tej kapeli, będzie ona tradycyjna.

F: No i bardzo dobrze… bo takich kapel jest mało… Niewiele jest miejsc gdzie ostał się „stary duch”… Muzyka w niezmienionej formie.

CF: Cieszę się, że tak myślisz.

F: Pod koniec jednego z koncertów (który zresztą organizowałem) graliście bez nagłośnienia. Czy w normalnych warunkach (gdy jest dojście do prądu, nie ma ciszy nocnej) zdecydowalibyście się na taki krok?

CF: Często tak robimy. Instrumenty same w sobie brzmią najlepiej. Nic nie zniekształca dźwięku. Jeśli tylko jest możliwość grania bez nagłośnienia, zawsze z niej korzystamy. Myślę o małych, kameralnych pomieszczeniach.

F: Nie słyszałem Was jeszcze śpiewających…

CF: I przez jakiś czas jeszcze nie usłyszysz. Praca nad tym, siłą rzeczy, musiała zostać przerwana. Ale… w każdym razie są takie plany.

F: Jeszcze niedawno koncertowaliście w całej Polsce (miejmy nadzieję, że od grudnia znowu ruszą Wasze koncerty), kiedyś jednak graliście przede wszystkim w jednym pubie. Z tego co wiem bardzo odpowiadała Wam ta forma – pełno ludzi, Wy gdzieś w rogu gracie swoje – i tak co tydzień… Nie tęsknisz trochę za tamtymi czasami?

CF: One nie odeszły bezpowrotnie. Wszystko jest do odtworzenia. Ale lubię takie granie…

F: W takim graniu pewnie głównie chodzi o klimat, co?

CF: No tak.

F: Nazwa The Celtic Folk wskazuje, że gracie muzykę celtycką. Ale czy od czasu do czasu (np. na próbach) gracie coś nieceltyckiego?

CF: A i owszem. Każdy wywodzi się z jakiejś opcji muzycznej… i każdy siłą rzeczy coś tam sobie podgrywa. Bywa, że reszta podejmuje tamat. Ale to w przerwach raczej. I nieczęsto.

F: A komponujecie czesem coś własnego?

CF: Jak dotąd udało nam się przemycić do repertuaru jeden kawałek własny. Funkcjonuje jako tradycyjny temat. Oczywiście nie zdradzę który to.

F: Cóż, nie będę naciskał. Gdybyście mieli zagrać na jakims weselu… zagralibyście?

CF: Grywaliśmy już. Ale jako dodatek, nie kapela na całą noc. Graliśmy kiedyś na weselu Irlandczyka z Polką. Trzeba było widzieć łzy w oczach babć i ciotek owego Irlandczyka, kiedy usłyszały swoją muzyczkę w obcym kraju.

F: A gdybyście mieli grać nie jako support tylko jako „podstawa”. Granie dzień i noc musi być męczące. Tymbardziej po celtycku. Reka mogła by wam zdretwieć…

CF: W życiu bym się na to nie zgodził. Nie jesteśmy weselną kapelą. Możemy wystąpić jako akcent, ale nie jako podstawa zabawy weselnej.

F: Ale bardzo miły akcent…

CF: Dzięki:) Zresztą w Polsce nie bawiono by się długo przy tej muzyce.

F: Właśnie nad tym się zastanawiałem. Folk nie kroluje wśród prostego ludu.

CF: Ja to wiem Dawidzie. Mimo wszystko, Polacy lubię bawić się przy polskiej muzyce biesiadnej. Trudno się dziwić i mieć za złe. A celtic, jedynie jako coś w rodzaju ciekawostki, urozmaicenia.

F: Taki muzyczny nacjonalizm…

CF: Można tak to nazwać.

F: Dziekuję za wywiad i życzę wielu sukcesów na polskiej scenie folkowej. Mam nadzieję, że już niedługo znów wszystko ruszy pełną parą i będziemy mogli Was usłyszeć… Może nawet śpiewających!

CF: Dzięki Dawidzie. Ja mam pewność, że ruszy. Zresztą nawet teraz nie przestajemy grać, jutro jedziemy z muzyczką do Gliwic.

F: Trzy instrumenty to i tak dużo.

CF: Ważna jest jakość.

(Wywiad przeprowadził Dawid Hallmann deszczowego ranka 17 listopada Anno Domini 2004.)

Dni wielkich żaglowców – Cutty Sark 2003

Jak duchy tu przybyły, żagli pełen cały świat
Owiane tajemnicą, skrzydła ich wypełnił wiatr
Ten świeży wiatr poranny, co wilgocią smaga twarz,
Cudownie jest znów ujrzeć jak płyną, płyną w dal.

Dorota Potoręcka „Dzień Wielkich Żaglowców”

Gdynię całkiem słusznie obwołano żeglarską stolicą Polski. Zlot żaglowców, w dniach 19-22 lipca, związany z rozpoczęciem regat Cutty Sark Tall Ships’ Races był największym jak dotąd tego typu zlotem w kraju. Jeszcze nigdy nie było u nas imprezy, na którą przybyłoby tak wiele spośród największych żaglowców świata.
Cutty Sark zawitał tym razem do Polski po raz czwarty. Warto wspomnieć, że przygotowania do tego olbrzymiego wydarzenia zajęły organizatorom (Sail Training Association Poland) pięć lat. Zgodnie z tym, co można było przeczytać w folderze reklamowym, zlot żaglowców w Gdyni był największą imprezą na Wybrzeżu. Przypuszczam, że jest w tym sporo racji, bo będąc tam przez trzy dni miałem okazję zaobserwować kilkadziesiąt tysięcy ludzi odwiedzających statki, korzystających z wielu stoisk handlowych i gastronomicznych, no i oczywiście słuchających morskiej muzyki.
A morska muzyka pojawia się niemal wszędzie tam, gdzie docierają żeglarze. Popularnie mówi się o niej „szanty” i przyjęło się już, że polskim terminem „szanty” określa się wszystko, co z żeglowaniem ma coś wspólnego, choć przecież oryginalne anglosaskie „shanties” były przede wszystkim pieśniami pracy, wykonywanymi w większości a capella. Dziś scena szantowa w Polsce jest ewenementem na skalę światową – mamy sporo zespołów reprezentujących bardzo różne nurty i style w obrębie szant.
Bałtycki Festiwal Piosenki Morskiej odbywa się w Gdyni co roku, zwykle w czerwcu, lecz tym razem organizatorzy postanowili przesunąć go właśnie na czas zlotu żaglowców. Korzyść z tego taka, że zamiast dwóch mniejszych imprez otrzymaliśmy jedną, o rozmiarach naprawdę imponujących. Każdego roku na festiwal zapraszano czołówkę znanych wykonawców – w większości te same nazwiska. Tym razem jednak było inaczej – poza znanymi i popularnymi artystami można było posłuchać wielu zespołów „na dorobku”. To duży plus tegorocznej edycji. Miejmy nadzieję, że w przyszłości zostanie ta formuła zachowana.
Festiwal rozpoczął się 19 lipca, a więc w sobotę, i trwał do poniedziałku, kiedy to Gdynia pożegnała wielkie żeglowce. Miejscem, w którym ustawiono szantową scenę było Nabrzeże Prezydenta, tuż obok wielkich i wspaniałych statków cumujących wówczas w Gdyni. Sobotnie popołudnie wypełniły zespoły takie jak Atlantyda, Orkiestra Samanta, Segras, Yank Skippers, czy Mietek Folk. Pokazały one zarówno bardziej folkowe w brzmieniu piosenki (Alantyda i Yank Skippers mają w repertuarze sporo przeróbek piosenek irlandzkich), niekiedy nawet folkrockowe (Orkiestra Samanta), a także śpiew a capella (Segras) i współczesne piosenki morskie (niemal cały repertuar grupy Mietek Folk i poszczególne utwory reszty wykonawców). Mimo palącego słońca wiele osób zatrzymało się na dłużej na tym morskim festynie. Odchodzono o godzinie 18., z zawodem, że tak szybko się skończył. Powodem były atrakcje, które przygotowało na ten dzień miasto – szanty nie mogły przecież konkurować z głównym wydarzeniem tego wieczoru, występującym na Skwerze Kościuszki zespołem Blue Cafe. Nie wiem, jak występ ten wyglądał. Siedziałem wówczas w domu, przygotowując się do maratonu szantowego, który miał odbyć się następnego dnia.
W niedzielę koncerty zaplanowano od godziny 11. Z zapowiedzi wynikało, że dzień ten będzie najciekawszym spośród całej imprezy. Zakończenie koncertów planowano na godzinę 1. w nocy, co daje łącznie czternaście godzin grania! Przyznam, że na tak długim koncercie szantowym jeszcze nigdy nie byłem. Rozpoczęły kapele startujące w przeglądzie oraz zespoły artystyczne z załóg statków. Te ostatnie przygotowały nie tylko występy muzyczne, ale też różne inne formy aktywności scenicznej. Żeglarz z jachtu francuskiego zaprezentował świetną choreografię walki z użyciem drewnianego miecza, zaś ciemnoskórzy marynarze z południowych wód stworzyli kilkudziesięcioosobowy zespół taneczny, bawiąc wszystkich wesołymi interpretacjami dyskotekowych tańców (było to dość widowiskowe, choć muzycznie zapachniało nieco tandetą).
Spośród zespołów konkursowych największe zainteresowanie wzbudziły Orkiestra Samanta, Róża Wiatrów i Stary Szmugler. Pierwsza z tych grup powoli zdobywa coraz większą popularność, rok temu nagrała płytę, a dziś jest zapraszana na większość ważnych festiwali. Żywiołowe wykonanie piosenki „Skrzypek” (z tradycyjną melodią bretońską) to jeden z najlepszych momentów części konkursowej. Świetnie wypadł też kawałek „Abordaż” – spodziewam się, że Róża Wiatrów będzie miała na swoim koncie porządny żeglarski przebój. Zespół ten zagrał fragment irlandzkiego utworu „Star of the County Down” i właśnie taka mieszanka piosenek współczesnych z lekko irlandzkim brzmieniem zapanowała na scenie podczas ich występu. Natomiast Stary Szmugler wystąpił z bardzo folkowym instrumentarium, z tin whistles i irlandzkim bodhranem. Wspierała się też gitarą i akustycznym basem. Ciekawostką było wykonanie przez nich żeglarskiego standardu „Cztery piwka” (autorstwa obecnego na festiwalu Jerzego Porębskiego) w wersji zaaranżowanej na amerykańskie cajun.
Co ciekawe, większość występujących zespołów, zarówno gości jak i konkursowiczów, zaczyna koncerty od kompozycji instrumentalnej – zazwyczaj czymś irlandzkim lub szkockim. Podejrzewam, że pozwala to dobrze ustawić instrumenty i jest ukłonem w kierunku akustyków. Z drugiej strony stało się ciekawym festiwalowym obyczajem. W Gdyni zespołów było sporo, ale nie powtarzały się takie same instrumentalne frazy!
Niedzielny koncert wieczorny otworzyła jedna z najbardziej znanych grup szantowych w Polsce, zespół Stare Dzwony. Marek Szurawski, Jerzy Porębski, Ryszard Muzaj i Andrzej Korycki – cztery osobowości. Każdy z nich nagrywał solowe płyty, często solo występują. Jednak kiedy wchodzą na scenę jako Stare Dzwony najczęściej dominuje tradycyjna marynarska pieśń pracy. Aranżacje Szurawskiego oscylują ostatnio wokół ciekawego eksperymentu. Podobnie jak wielonarodowe załogi na wielkich żaglowcach śpiewały niekiedy różne wersje językowe tych samych piosenek, tak w przypadku Starych Dzwonów coraz częściej mamy do czynienia z polsko-angielskimi tekstami szant. Zazwyczaj wygląda to tak, że zaśpiewy są po polsku i towarzyszy im chóralny refren po angielsku. Publiczności taka zabawa musi się podobać, bo zwykle dzielnie śpiewa z wykonawcami. Poza pieśniami pracy ze sceny zabrzmiało kilka autorskich piosenek Muzaja i Porębskiego, a Korycki zaintonował słynne „Mewy”. Zespół zebrał rzęsiste brawa.
Po nim na scenie zainstalował się jeden z najbardziej folkowych zespołów na scenie szantowej – wspomniana już przy okazji koncertu sobotniego Atlantyda. Piosenki takie jak „Marco Polo” czy „Stara latarnia” Sławomir Klupś śpiewał już ze swoim poprzednim zespołem – Mechanicy Shanty. W Atlantydzie brzmią nieco inaczej, ale doskonale komponują się z nowymi piosenkami, których też nie zabrakło. Występ Atlantydy nieoczekiwanie przerwano, gdyż musiało odbyć się wręczenie nagród w konkurencjach żeglarskich, które już w sobotę odbywały się na terenie Zatoki Gdańskiej. Atlantyda zapowiedziała jednak, że jeszcze tego dnia powróci i rzeczywiście grała jeszcze wieczorem, wabiąc pod scenę wielu sympatyków żeglarskiego śpiewania.
Po wręczeniu nagród na scenie pojawiło się tak wiele zespołów, że wręcz trudno było wszystkie spamiętać. W ciągu dnia zagrali jeszcze konkursowicze, tym razem w mniej okrojonym repertuarze (nie tylko konkursowym). Wśród wartych wymienienia występów na pewno był koncert grupy Yank Skippers, ktorej frontman, zwany popularnie Bongosem, ma niesamowity dar nawiązywania kontaktu z publicznością. Również zespół Perły i Łotry zabrzmiał bardzo dobrze, potwierdzając fakt, iż jest jedną z najlepszych kapel śpiewających szanty a capella. Jako że w repertuarze ma wiele przeróbek szant bretońskich, to sięgał po nie często. W jego wersjach piosenki te wciąż posiadają charakterystyczną dla francuskiego języka melodykę – wychodzi tu świetnie i jest niewątpliwym atutem grupy.
Jedną z głównych atrakcji wieczoru był występ kolejnej legendy szantowej sceny – zespołu Smugglers. Grupa ta, definiująca swoją muzykę jako morski folk-rock, była pierwszą kapelą na scenie żeglarskiej, która odważyła się użyć perkusji. Wczesne piosenki Smugglersów powstawały pod sporym wpływem brytyjskich zespołów folkrockowych takich jak The Albion Band czy Fairport Convention. Sporo tu także nawiązań do muzyki irlandzkiej. W ostatnich czasach zespół bawi się głównie aranżami, czasem sięga po tradycyjne szanty, innym razem po jakieś archiwalne piosenki morskie. Daje to niezłe efekty, czego przykładem może być smugglersowa wersja „Portu” Krzysztofa Klenczona. Niedzielny koncert rzeczywiście skończył się około godziny 1. w nocy. A przecież nie był to jeszcze koniec festiwalu. W poniedziałek, gdy żaglowce odpływały, publiczność koncertowa wyraźnie się przerzedziła, ale pod wieczór znów zapełniło się pod sceną.
Warto było na te dni pojawić się w Gdyni. Wypłynięcie żaglowców na Zatokę i obserwowanie, jak idą pod pełnymi żaglami to nie lada gratka. Najlepiej na tym wyszli wszyscy wyposażeni w dobre lornetki, gdyż większe statki stawiały żagle dość daleko od brzegu. Najważniejsze, by powróciły. Z muzyką.

Taclem
Materiał ukazał się w czasopiśmie „Gadki z Chatki” nr 47

Wywiad: Krzysztof Jurkiewicz

Krzysztof Jurkiewicz moze byc uznany za jednego z „weteranów” sceny folkowej. Bral udzial w wielu ciekawych przedsiewzieciach szantowych i folkowych, takich jak: Packet, Smugglers, Szela, Slodki Calus od Buby, Broken Fingers Band, czy tez Gdanska Formacja Szantowa.

Folkowa: Zacznijmy od nurtu „maritime folk”. Kiedy pojawiles sie w zespole Packet i jak wspominasz wspólprace z tym legendarnym juz zespolem ?
Krzysztof Jurkiewicz: W Packecie pojawilem sie pod koniec 1989, podczas nagrywania kasety – szukali dodatkowego glosu. To byl tez czas, kiedy Packet mial wielkie problemy wewnetrzne, w wyniku których sie rozlecial, to znaczy Mirek i Anka Peszkowscy praktycznie rozwiazali zespól, zostawiajac sobie prawa do nazwy. Ten rozpad mial chyba miejsce wczesna wiosna, jeszcze bylem tak „nowy”, ze na omawianie róznych zalów wypraszali mnie z pokoju. Wtedy (juz ze mna) musielismy szybko wymyslic jakas nazwe i tak powstali Smugglers.

F: Packet przeksztalcil sie w Smugglers. Byla to pierwsza kapela na scenie szantowej, która miala w swoim skladzie perkusje. Jakie byly inspiracje i skad tak brytyjskie folkrockowe brzmienie ?

KJ: Perkusja „chodzila za nami” juz od jakiegos czasu – na pierwszej kasecie Smugglersów pojawiaja sie pierwsze perkusyjnosci, z klawisza, ale na dobre pojawila sie po festiwalu w Kotce (Finlandia), gdzie Rysiu Muzaj z glupia frant zagral na perkusji (jest perkusista!!! – przyp.K.J.) i tak nam sie spodobalo, ze pózniej juz nie dalo sie inaczej. A inspiracje? Z nagran brytyjskich. Wtedy repertuaru szukalo sie w twórczosci kapel zagranicznych (to slychac w repertuarze z tamtych lat – wszystkie kapele szukaly nowego „materialu”, czyli kasety, jakiej jeszcze nikt nie mial i do utworów folkowych, nawet niekoniecznie zwiazanych z morzem pisano „szantowe” teksty”. Ta droga docieraly do nas kasety zgrywane przez znajomych, bez opisów, bez tytulów, bez nazwy zespolu. Po latach okazywalo sie, ze to Albion Band, Fairport Convention, Dubliners, itd. W Smugglersach najbardziej swiadomi muzycznie byli Stlukla ( Darek Slewa – gitara, spiew – przyp.K.J.) i Jachu (Krzysiek Janiszewski – git. basowa – przyp.K.J.) i to oni nas pod tym kontem edukowali, a nasze sklonnosci do eksperymentowania dopelnily reszty.

F: Wiele osób bylo zaskoczonych brzmieniem Smugglersów. Pojawilo sie sporo krytyki ze strony szantowych ortodoksów. Czy pamietasz jak odebraliscie to wówczas ?

KJ: Mielismy sporo radochy, „ale im dowalilismy” itp., ale tez troche zalu o to, ze nikt nam nie chce pomóc. Na nasz pierwszy wystep z perkusja na krakowskich Shanties wiezlismy bebny pociagiem z Gdanska (!!!!!) bo organizatorzy twierdzili, ze nie ma ich skad pozyczyc w Krakowie. Duzo nam pomoglo, tak mysle, w kontaktach z „ortodoksami” to, ze to Rysiu Muzaj (Stare Dzwony, itp. – przyp.K.J.) byl naszym perkusista.

F: Utwór „Powroty II” – twojego autorstwa – zdaje sie nawiazywac do „Powrotów” z pierwszego materialu Slodkiego Calusa. Czy to kontynuacja tej piosenki ?

KJ: Moze nie kontynuacja, ale dopelnienie, próba spojrzenia z drugiej strony.

F: Tropem Smugglersów poszly takie zespoly jak The Bumpers. Wydana w nienajlepszej jakosci kaseta koncertowa z Kopysci 93 dokumentuje wasza „kolaboracje” z tym zespolem. Czy mozna powiedziec ze zaczela wówczas powstawac scena folk-rockowa ?

KJ: The Bumpers faktycznie przyznaja sie do inspiracji naszym graniem, choc jestem przekonany, ze to bardziej wplyw The Pogues. Jesli juz, to nam moga „zawdzieczac”, ze pokazalismy, ze mozna to robic u nas i w pewnym sensie przetarlismy szlak. A scena folkrockowa? Jakos nie zauwazylem takiego zjawiska poza szantowymi festiwalami, a tu prekursorami byli ludzie z Zor, z festiwalu Sari, którzy, chyba jako pierwsi zainicjowali zwyczaj wydzielania dnia, czy koncertu folkowego. Pózniej byly wroclawskie Szanty i inni. To byl dobry pomysl, ale powstal wcale nie z sympatii dla folku, czy folkrocka, ale dlatego, ze szantowcy protestowali przeciw naszej muzyce i trzeba bylo te nurty od siebie oddzielic.

F: Bumpersi dosc szybko odkryli slowianskie rytmy, zas Smugglers przeistoczyl sie w folk-rockowa Szele, kolejny prekursorski zespól. Jak powstala Szela ?

KJ: Szela to wynik naszych poszukiwan. Podczas nagrywania kasety „Nagroda publicznosci” zarejestrowalismy dla zabawy wiazanke kaszubskich melodii i pózniej juz poszlo. Kiedy nagrywalismy kasete Szeli do studia weszlismy jako Smugglers, a wyszlismy po dwóch tygodniach jako Szela. Zmiana nazwy wiazala sie z zupelna zmiana profilu naszej muzyki, chcielismy, zeby nazwa byla bardziej polska. Mialo to tez chyba zwiazek z tym, ze zbyt wielu Smugglersów znajdowalo sie poza zespolem. Dzieki tej zmianie uniknelismy sporów o nazwe, kiedy chlopaki postanowili reaktywowac zespól. Choc watpie, czy akurat podczas zmieniania nazwy bylismy az tak przewidujacy. Mielismy tez nadzieje, ze jak nie bedziemy kojarzeni z szantami, latwiej nam bedzie w szolbiznesie.

F: Czyje pomysly dominowaly w Szeli ?

KJ: Dominowaly pomysly Jacha i skrzypka – Józka Kanieckiego. Oni stworzyli gros repertuaru, a w przypadku pomyslów innych czlonków zespolu znaczaco wplywali na ostateczne brzmienia utworu.

F: Do jednej z piosenek zespolu Szela nakrecono teledysk do programu Luz, co mozesz powiedziec cos o kulisach tego przedsiewziecia ?

KJ: Sprawa byla prosta – próbowala nas lansowac nasza wytwórnia – Indianie Europy – rzeczywiscie robili co mogli i wierzyli w to, co my robimy. Mieli wejscie w TV i nas wcisneli. Byla to typowa masówka: kilkunastu wykonawców, zapamietalem Grechute, na kazdego godzinka czasu, wczesniej wizyta w rekwizytorni, dobieranie strojów – efekt widziales – my – smiertelnie powazni, oni – bez koncepcji, chcieli robic jakies wiejskie jajca polaczone z gotyckimi oknami, zadnego wplywu na to, co z nami zrobia, pierwszy raz przed kamera, brak prób, itd… Jedyne mile wspomnienie z telewizji to przypadkowe spotkanie z Pospieszalskimi (poznalismy sie w Krotoszynie – przyp.K.J.) – okazalo sie, ze nas pamietaja, sami sie przywitali, dla nas to bylo cos – Voo Voo!!!.

F: Po Szeli pozostala tylko kaseta „Pani Pana Zabila…”. Czy byly plany dotyczace kolejnej plyty ? Istnieje moze jakis niepublikowany material ?

KJ: Po tym, jak wyrzucili mnie z Szeli przestalem sie kapela interesowac, ale wiem, ze nagrywali dla II prog. radia i powstala prawie plyta (nowe wersje lepszych kawalków z „Pani…” i sporo nowosci).

F: Slyszalem utwory Szeli gra obecnie tczewski zespól Ajagore, czy to prawda ?

KJ: Ajagore to ludzie, którzy zostali po usunieciu wszystkich oryginalnych czlonków Szeli. Dogadali sie z Jachem, ze nazwy nie beda uzywac – ich nazwa bardzo mi sie zreszta podoba – i graja dalej na wlasny rachunek. Sa wspóltwórcami sporej czesci repertuaru pózniejszej Szeli, wniesli spory wklad w unowoczesnienie starych, wiec graja. Mysle, ze to w porzadku.

F: Twoim rodzimym zespolem mozna nazwac Slodki Calus od Buby w którym grasz od 1989 roku. Czy zgodzisz sie ze obecnie mozna was nazwac trójmiejskim zespolem miejsko-folkowym ?

KJ: To nasze marzenie, zeby ludzie zaczeli tak o nas myslec. Sami o sobie tak wlasnie mówimy i myslimy.

F: Jaki jest wasz dorobek wydawniczy, ponoc wiekszosc swojego materialu wydajecie sami ?

KJ: Wytwórnia SDM wydala nasza pierwsza kasete „Slodki Calus Od Buby” (tzw. czarna – przyp. J.K.), druga – „Panska 7/8” – wydalismy sami, trzecia jest w fazie miksowania, wydamy ja raczej sami juz jako plyte. Poza tym wydalismy dwie kasety koncertowe, absolutny underground, mozna sie tez natknac na demo „Panskiej 7/8”. Kiedys widzielismy wydany przez kogos nasz koncert z Lublina. To chyba wszystko. Planujemy reedycje na CD.

F: Co z nowym materialem, kiedy mozna sie go spodziewac ?

KJ: Miksujemy, szukamy brzmienia. To juz kwestia dni, moze tygodni, a wydawnictwo powinno byc gotowe przed latem.

F: Dosc czesto wykonujesz piosenki zeglarskie solo, lub ze znajomymi, chocby w Contrascie czy Wielkim Blekicie. Jaki jest odbiór piosenek zeglarskich w takich miejscach ?

KJ: Granie w knajpie, przepraszam, tawernie, to specyficzna zabawa. Takie miejsca jak Contrast, Wielki Blekit czy Infinium sa wspaniale, bo przychodza tam ludzie, którzy wiedza czego chca, a to najczesciej to, co my im mozemy dac – wspólne spiewanie, przekrzykiwanie sie, granie (do znudzenia) tych samych kawalków, tylko dlatego, ze je lubimy. Czasem grywa sie w nowych miejscach, gdzie ludzie sa przypadkowi i wtedy bywa róznie.

F: Gdanska Formacja Szantowa – przedstaw prosze ten fenomen i opowiedz troche o jego powstaniu.

KJ: Gdanska Formacja Szantowa to zabawa. Zaczelo sie od zartu: organizatorzy koncertu chóru z Bremy zadzwonili do Waldka Mieczkowskiego, ze szukaja gdanskiego zespolu do wspólnego wystepu z Niemcami. Poniewaz Waldkowi nie przyszlo nic innego do glowy wymyslil zespól, a pózniej zebral nas i zagralismy. Poniewaz gramy ze soba w róznych konfiguracjach dosc czesto nie bylo problemów z poczatkowym repertuarem. Granie w tym skladzie to relaks, mozemy sobie na scenie absolutnie zaufac. Zestaw jest optymalny: czterech facetów, cztery glosy, skrzypce, akordeon, organki, dwie gitary. To sie sprawdza i w knajpie i na scenie. Jednoczesnie nie musimy rezygnowac z naszych dotychczasowych zajec – pelen komfort.

F: Widzialem jeden z ostatnich koncertów GFS i przyznam ze odnioslem bardzo pozytywne wrazenie. Czy w planach macie czestsze koncertowanie ?

KJ: Chcemy grac jak najczesciej, a najchetniej wypracowac sobie miejsce, gdzie moglibysmy grywac regularnie, raz na miesiac. Mozliwe, ze to bedzie Contrast, w którym juz zainicjowalismy cykl „Gdanska Formacja Szantowa i Goscie” w którym zagrali juz z nami Beata Bartelik – Jakubowska (Krewni i Znajomi Królika – przyp. J.K.) i Janek Wydra (EKT Gdynia – przyp. J.K). Teraz jedziemy na Shanties do Krakowa i Szanty do Wroclawia.

F: Czy mozna sie spodziewac jakichs zupelnie nowych utworów napisanych przez czlonków GFS, czy jednak pozostaniecie przy standardach ?

KJ: Standardy w takiej kapeli to oczywiscie podstawa ale robimy tez wlasne utwory. Mamy sporo pomyslów a na Shanties w Krakowie przygotowalismy dzisiaj, 18.02.02, dwie moje piosenki. Mamy tez zamiar odgrzac co ladniejsze, a zapomniane juz piosenki. Zaczelismy od „Marynarza z Botany Bay”.

F: 19. Jak oceniasz na dzien dzisiejszy trójmiejska scene szantowo-folkowa ? Na kogo warto zwrócic uwage ?

KJ: Bardzo dobrym zjawiskiem jest powstanie sporej ilosci miejsc z zywa muzyka, które nastawione sa na amatorów (Contrast, Infinium, Bukszpryt, Wielki Blekit, Zielona Tawerna, Bursztynek, Boma, Zejman, moze jeszcze jakies). Dzieki temu coraz wiecej kapel, czy solistów ma repertuar, którym moze wypelnic caly wieczór. Niepokoi mnie to, ze wiekszosc z nich nastawia sie wylacznie na tzw. szanty, ale taki chyba „trynd” i nic tu checi nie poradza gdy idzie o kase. Sa ludzie (np.:Kozi Band – jesli jeszcze tak sie nazywaja – przyp. J.K.), którzy planuja realizacje projektów zblizonych do lódzkiej Przechowalni (powodzenia!). Jesli chodzi o zwrócenie uwagi to praktycznie nie mam okazji posluchac ludzi bo sam wtedy gram gdzie indziej i chyba na to warto zwrócic uwage, ze nie ma gdzie sie spotkac w wiekszym gronie grajacych, a tu z kolei zwraca uwage Contrast, który próbuje skupiac wokól siebie wykonawców i tworzyc atmosfere sprzyjajaca, byc moze, powstaniu liczacego sie w Polsce srodowiska „szantowego”.

TaclemWywiad ukazał się w magazynie „Gadki z Chatki”

Folkowe Drogi

Cykl artykułów zatytułowany „Folkowe drogi” ma za zadanie przedstawić artystów z różnych gatunkowo krańców muzycznego świata, którzy zdecydowali się sięgnąć po nowe środki wyrazu w postaci muzyki folkowej. Postaram się odróżnić ich od folkowców sięgających do innych nurtów. Z czasem powinno zmienić się w to w przewodnik po folkowych wycieczkach „niefolkowych” wykonawców.

Taclem

Wywiad: Anúna

Wywiad z Michaelem McGlynn’em – założycielem Anúny.

Pytanie: Kiedy ty zaczynałeś studiować muzykę ? Jaki wpływ miała twoja rodzina na muzyczną karierę ?
Odpowiedź: Zaczynałem w wieku czterech lat z mym bliźniaczym bratem, Johnem, później dołączył do nas młodszy brat Tom, który właśnie opuścił „Riverdance”. Śpiewaliśmy, podczas gdy nasza matka grała na fortepianie – w naszej rodzinie nie było żadnych geniuszy, i w rzeczywistości żaden z nas nie odebrał klasycznego wychowania muzycznego. Moja rodzina nie wywierała wpływu na moją karierę, czuliśmy, że najważniejsze jest pokazanie ludziom wielu rzeczy, aby mogli się nimi cieszyć, radość uczestniczenia w tym jest bardzo ważna.

P: Gdzie dorastałeś ? Czy to w jakikolwiek sposób wpłynęło na twój wybór kariery muzyka ?
O: Dorastaliśmy w kilku miejscach w Irlandii: w Dublinie, w Donegal, Waterford i Galway – dało nam to sporą wiedzę o życiu w dzisiejszej Irlandii. Muzyka nie była pierwszym wyborem, jakiego dokonałem.

P: Więc jaki muzyczny trening przeszedłeś ?
O: Mam wykształcenie muzyczne i w języku angielskim. Jestem średniej klasy pianistą, lepszym śpiewakiem – John doszedł do stopnia 5 w fortepianie, odkrywa na tym instrumencie swe własne muzyczne ścieżki – jego nowa płyta „Song for a Fallen Angel” jest już w sprzedaży. Jest też dyplomowanym architektem.

P: Gdzie studiowałeś i co ciekawego się tam działo ?
O: Studiowałem na University College w Dublinie, później w Trinity College, też w Dublinie – śpiewałem z pół-zawodowym chórem studenckim RTE Chamber Choir. Monicę Donlon spotkałem w 1985 w college’u, a Miriam Blennerhassett 1987 w w UCD Chamber Choir. Obie są jeszcze ze mną jako założycielki i członkinie Anúny.

P: Co sprawiło że postanowiłeś założyć Anúnę ? Czy to pierwsza założona przez ciebie grupa ?
O: Prowadziłem chóry w collage’u i wtedy powstała Anúna. Zaczynaliśmy jako An Uaithne, śpiewaliśmy renesansową i współczesną muzykę – jakkolwiek zauważyłem, że audytorium reaguje najlepiej na moją muzykę, do dziś wykonujemy głownie moje własne kompozycje. John dołączył do nas w 1990 roku, jego dojście zmieniło chór dość znacznie, ponieważ był on dotąd muzykiem rockowym. Jego obecność pozwalała nam badać inne sposoby przedstawienie muzyki, która zwykle usypiałaby ludzi.

P: Jak przebiegał wybór członków Anúny ? Jakie kwalifikacje musieli posiadać ? Ty ich znalazłeś, czy sami do Ciebie przyszli ?
O: Ludzie przychodzą często do grupy przypadkiem – wszystko, czego potrzebują, to dobry trening i to różnego rodzaju – kilku przyszło z niewprawionymi głosami i kiepską znajomością nut – inni są doskonałymi śpiewakami, ale nie mogą się zdobyć na występowanie. Porządkujemy ich, ulepszamy postawę i wystawiamy przed międzynarodową publiczność – zwykle pomagamy i radzimy jak powinni pracować nad swoją technika wydobywania głosu. Nie potrzebujesz żadnych konkretnych kwalifikacji w tej grupie – właściwie tylko względnie małe ego : )

P: Jak Anúna została wplątana do „Riverdance” ? Jak długi był tam jej pobyt ? Co sprawiło, ze ostatecznie porzuciła „Riverdance” ?
O: Anúna śpiewała w „Riverdance” od jego powstania na Eurowizji do września 1996 roku. Bill Whelan i Moya Doherty zaprosili nas – przychodzili i obserwowali nasze przedstawienia i mój styl muzyczny. Wtedy w całości przystąpiliśmy do „Riverdance” [świece – długie suknie z trenami – żadnego przewodnika – czysty kobiecy wokal prowadzący – emocjonalne dźwięki chóru – ruch], i to była wielka przygoda, a my byliśmy jej częścią. Moya zawsze traktowała nas bardzo dobrze, i uznawała że „Riverdance” ma dług wobec Anúny.
Wyciągnąłem Anúnę z „Riverdance” ponieważ wszyscy musimy podążać swymi życiowymi drogami – moja nie prowadziła do show. „Riverdance” stawało się coraz bardziej komercyjnym przedsięwzięciem, stawało się też znacznie mniej interesujące i wyzywające niż to, co robiliśmy dla siebie. Jestem zadowolony z jakości z naszych występów, jak i nagrań w show, nawet najnowsze wydawnictwo [Lato 2000] „Riverdance on Broadway” używa trzech utworów w których występuje Anúna, z drugiego albumu „Riverdance”.
To było bardzo trudną rzeczą – odnowić chór w 1996 roku – ale my przeszliśmy własne oczekiwania, szczególnie na „Behind The Close Eye” i na najnowszym albumie.

P: „Behind the Closed Eye” jest jakby obok wszystkich innych albumów Anúny, gdyż towarzyszy wam Ulster Orchestra. Jak to się stało, że Anúna u Ulster Orchestra wspólnie nagrali płytę? Czy miałeś jakieś doświadczenie w pisaniu muzyki na orkiestrę ? Jak duże to było wyzwanie ?
O: Zazwyczaj jestem przedstawiany jako kierownik Anúny, ale rzeczywiście jestem zawodowym kompozytorem; aranżowałem ostatnio partie smyczkowe na nowym albumie Johna. Album „Behind The Closed Eye” był dla mnie szansą – i jest to piękny album. Było dla mnie honorem pracować z tak doskonałą orkiestrą – jak dobrze pójdzie będziemy współpracować z Gothenburg Symphony Orchestra w styczniu 2001 roku w Szwecji. Występowaliśmy ostatnio na bardzo prestiżowym Celtic Connections Festival w Glasgow z Orchestra of Scottish Opera .

P: „August”, to nawiedzona piosenka z pięknymi harmoniami wokalnymi. Dlaczego wybrałeś ją jako otwierającą album „Behind the Closed Eye” ?
O: Francis Ledwidge, poeta który napisał ten tekst, umarł bardzo młodo, wszystkie jego poematy, podobnie jak ten opowiadają o życiu podobnym da tego, jakie prowadziliśmy w Irlandii gdy byłem młody – naturalne obrazy i piękni irlandzkie obrazy marynistyczne, krajobraz i niebo nawiedzały go w ten sam sposób co mnie. Utwór August opisuje piękno miesiąca, porównując go do kobiety. Takie bogactwo dźwięku jest dość niezwykłe dla Anúny, ale też bardzo zmysłowe na tym utworze – jeden z naszych ulubionych utworów koncertowych.

P: „From Nowhere to Nowhere” to utwór instrumentalny. Dlaczego włączałeś do programu utwór bez chóru?
O: To proste – po prostu mam całkowitą kontrolę nad tym co idzie na jakikolwiek album, i jakże akurat upływało 150 lat od końca wielkiego irlandzkiego Głodu, czułem że to było stosowne włączenie do programu płyty utworu który byłby hołdem. Cóż lepszego mogłem skomponować by opisać spustoszenie dokonane w tym strasznym okresie, niż pojedynczy, smutny i pełny wyrazu utwór instrumentalny.

P: „Gathering Mushrooms” jest jedyną pieśnią tradycyjną na „Behind the Closed Eye”. Czy Anúna będzie kontunuowała chóralne aranżacje tradycyjnej muzyki irlandzkiej w przyszłości ?
O: „Behind the Closed Eye” to bardzo religijny i smutny album -popchnął muzykę Anúny na inną drogę – jakkolwiek głównym celem było dla mnie badanie pełni moich zdolności kompozytorskich, a nie oddalanie się od muzyki którą kocham. Nowy album Anúny cechuje dużo tradycyjnych aranżacji, jest bardziej podobny do pierwszych albumów niż do „Behind the Closed Eye”. Jednak „Behind the Closed Eye” jest wciąż moim ulubionym albumem.

P: Aranżacje orkiestrowe na „Behind the Closed Eye” są bardzo skomplikowane. Czy ich ułozenie zajęło ci więcej czasu, niż zwykle zajmuje ci pisanie dla chóru?
O: Nie – pisanie dla orkiestry jest dużo łatwiejsze niż dla chóru – zawodowi muzycy wykonają wszystko – Anúna jest ograniczona technicznie w tym, co może robić, choć to co nam wychodzi i tak bywa piękne.

P: Anúna została nominowana do nagrody Classical Brits. Jaka była twoja reakcja?
O: Przemysł związany z muzyką klasyczną na świecie strasznie kuleje – być może to jest właśnie dobra droga – Brits to w zamierzeniu nagroda dla najlepiej sprzedającego się artyty roku – na nasze nieszczęście, wówczas gdy byliśmy nominowani nie mieliśmy żadnego kontraktu płytowego, jednak zważywszy dużą konkurencję, było to dla nas ogromnym wyróżnieniem.

P: Anúna dwukrotnie pojawiła się na albumach The Chieftains – The Long Black Veil i Tears of Stone . Jak do tego doszło?
O: Paddy Moloney rozpoznał widocznie kulturalną wartość, jaką ma nasza grupa. The Chieftains zawsze łączą praće z dobrą zabawą – to prawdziwi mistrzowie sztuki!

P: Anúna jest zespołem bardzo entuzjastycznie podchodzącym do fanów, działają dwie listy dyskusyjne i chat-room, gdzie fani i członkowie zespołu mogą porozmawiać. Skąd ten pomysł i jak doszło do jego realizacji?
O: Anúna była jedną z pierwszych grup w internecie – nasz adres to: http://www.anuna.ie – jest bardzo prosty. Możemy kontaktować się z przyjaciółmi na całym świecie.; Chat-room jest stale czynny. Pionierskie na tym polu okazały się działania Fan Clubu założonego przez Marguerite Smith – niegdyś z; USA, obecnie z Irlandii – była ona również surowym i dokładnym krytykiem naszych występów!

Stephanie Giamundo, tłum. Taclem
Wywiad ukazał się w magazynie „Celtic Cafe”

Folkowe Drogi : Rock

Związki folku z muzyką rockową są dość oczywiste i nie trzeba wyjaśniać na czym polegają. Mamy przecież gatunek nazywany folkrockiem (choć nie mamy opracowanej jednoznacznej pisowni – stąd niekiedy „folk rock” lub „folk-rock”), oraz jego mutacje (choćby „rock’n’reel” czy „folk’n’roll”). Choć gatunek ten powstał w Stanach Zjednoczonych, szybko przyjął się na kontynencie europejskim. Za sprawą zespołów takich jak Fairport Convention czy Albion Band zyskał lokalny charakter i koloryt. Wielu artystów rockowych zainteresowało się ta muzyką, tworząc nową modę, początkowo na rockowe interpretacje utworów tradycyjnych, później zaś na świadome tworzenie muzyki nawiązującej do folku. Nie wprowadzam rozróżniania na muzykę pop i rock, gdyż granice są niekiedy bardzo zatarte.
Jedną z pierwszych postaci rockowego światka sięgającą po muzykę folkową był sam król rocka – Elvis Presley. Zdarzało mu się wykonywać, zwłaszcza we wczesnych latach kariery estradowej, amerykańskie „folk songs”. Późniejsze lata króla są jednak z naszego punktu widzenia stracone. Mówiąc o wczesnych latach muzyki rockowej warto wspomnieć o hicie jakim była „La Bamba” – rockowa wersja meksykańskiej piosenki ludowej w wykonaniu Richie’go Valensa. W Europie po folk sięgnęli bardzo wcześnie The Beatles. Wśród nagrań zarejestrowanych w etapie poprzedzającym debiutancki album „Please Please Me” była szkocka pieśń „My Bonnie”. Wiele lat później na płycie „Let It Be” znalazła się w formie żartu przeróbka liverpoolskiej pieśni „Maggie May”. Jeszcze później, sam Paul McCartney nagrał z towarzyszeniem szkockich dudziarzy kolejny utwór. Było to „Mull of Kentyre”.
Warto też wspomnieć o wielkim przeboju The Animals „The House Of The Rising Sun”, który jest amerykańską pieśnią folkową. Na gruncie amerykańskim znaczącą postacią był rzecz jasna Bob Dylan, jego osiągnięcia zarówno na gruncie folkowym, jak i rockowym są tak znaczne, że można by się długo spierać o przynależność artysty do któregoś z tych nurtów. Można powiedzieć, że działający z nim The Band to początek ery folkrocka. Podobnie trudno jest jednoznacznie sklasyfikować Joan Baez. Wokalistka zaczynająca od repertuaru tradycyjnego, wykonywanego przy akompaniamencie gitary, niejednokrotnie sięgała w później po rockowy repertuar, choć może nie aż tak bardzo, jak Bob Dylan.
W latach 70-tych muzyka folkowa bynajmniej nie opuściła nurtu rockowego. Już wówczas inspiracje muzyką dawną i ludową wykazywał Ritchie Blackmore. Na płytach Deep Purple pojawiały się miniaturki i motywy ludowe. Choćby słynne „Greensleaves”. Na scenę wkracza też zespół Jethro Tull. Zaczarowany flet Andersona nie zawsze musi kojarzyć się z folkiem, ale co najmniej dwa albumy („Heavy Horses” i „Songs From The Wood”) zawierają świadome nawiązania do muzyki folkowej.
W Polsce w tym czasie mieliśmy również kilka próbek łączenia folka z rockiem. Poza góralsko-rockowymi Skaldami mieliśmy Grupę Skifflową No To Co (która ze skiffle miała niewiele wspólnego), próbującą swych sił w folkrocku i zespół Dwa Plus Jeden, któremu najbliżej chyba do rockowego etapu Fairport Convention. Ten ostatni zespół nagrał zresztą doskonałą płytę (początkowo była to muzyczna ilustracja do spektaklu TV) „Irlandzki Tancerz”. Stare wiersze irlandzkie w przekładzie Ernesta Brylla i Małgorzaty Goraj posłużyły za bazę do utkania pięknej opowieści o Zielonej Wyspie. Jeszcze na płycie „Wyspa Dzieci” pobrzmiewają niekiedy irlandzkie echa. Ernest Bryll we współpracy z Katarzyną Gartner stworzył też przepiękny projekt zatytułowany „Na szkle malowane”, w którym brali udział niemal wszyscy liczący się wówczas artyści (Niemen, Rodowicz, Trubadurzy, Sipińska i wielu innych). Maryla Rodowicz do dziś swój wczesny etap kariery nazywa folkowym, niestety dzisiejszy biesiadny wizerunek artystki psuje w mej opinii magię tej nazwy. Nie daj Bóg byśmy otrzymali „Maryle Folkową”. Także inne zespoły romansowały z folkiem: Czerwone Gitary (utwór „Hosa-Dyna” na czwórce z 1966 roku), Breakout („Płonąca stodoła”), Niebiesko-Czarni (utwory inspirowane niekiedy folkiem), czy Czerwono-Czarni z Michajem Burano (kilka uroczych cygańskich melodii). Jak się więc okazuje nie byliśmy aż takim pustkowiem w dziedzinie muzyki folk.
Nieco inne podejście do mieszania folku z innymi gatunkami zaprezentował Mike Oldfield. Mimo iż wcześniej wraz z siostrą grał tradycyjną muzykę folkowa, nie można go uznać za muzyka folkowego. Jednak w jego muzyka często sięga po motywy nie tylko celtyckie, choć ta muzyka wydaje się być mu najbliższa. W najsłynniejszym „Tubular Bells” grali z nim m.in. The Chieftains, a Maggie Rilley znana jest również na scenie folkowej. Muzyce celtyckiej jest zresztą poświęcony niemal w całości album „Voyager”.
Koniec lat 70-tych to eksplozja punk rocka. Jednak związki tej żywiołowej muzyki z folkiem zostaną omówione w osobnym artykule.
Również nurt new romantic nie oparł się muzyce folkowej. Okładkę płyty „Lament” grupy Ultravox zdobi cromlech, a płyta zawiera gaelicką pieśń. Lider tego zespołu – Midge Ure – na swej solowej płycie „Breathe” dał wyraz jeszcze większej fascynacji dźwiękami ze świata Celtów.
W latach 80-tych mamy sporo odwołań do muzyki folkowej. Przyczynił się do tego m.in. zespół
Clannad, którego popularność zaczyna się w pierwszej połowie lat 80. To właśnie na ich płycie (album „Macalla”) pojawił się gościnnie wokalista U2 – Bono. Jak sam opowiada jechał samochodem, kiedy usłyszał w radio utwór „Theme From The Harry’s Game”. Anielski głos Maire Brennan sprawił że musiał zjechać na pobocze do czasu kiedy utwór się nie skończył. Zauroczenie to zaowocowało duetem z Maire w piosence „In The Lifetime” na wspomnianej wyżej płycie. Bono kilkakrotnie jeszcze otarł się o folk, choć U2 zazwyczaj nie jest identyfikowane z tym gatunkiem. Na licznych bootlegach koncertowych zdarza się czasem utwór „Springhill Mining Disaster”. Bono wkłada w ta pieśń tyle ekspresji… poza tym to niezwykła piosenka. Na koncertach zdarza się też że Larry Mullen zaczyna śpiewać, fanom udało się zarejestrować takie hity jak „The Wild Rover”, „Whiskey in the Jar”, czy „Dirty Old Town”. Ale to tylko bootlegi.
Wracając na chwilę do Clannad, na kilku płytach zespołu zagrał znany saksofonista Mel Collins, którego fani muzyki King Crimson na pewno kojarzą z karmazynową muzyką.
Coraz większa ilość wokalistów z kręgu muzyki rockowej i popowej sięgała po folkowe środki wyrazu. Niektórzy zdecydowanie jak Bob Geldof, czy The Waterboys, inni mniej, jak Tanita Tikaram (utwór „Good Tradition”), czy zespół James. Pojawiło się też wielu artystów korzystających z orientalizmów, jak choćby Ofra Haza. Dziś jednak nieliczni tylko ich pamiętają.
Należy wspomnieć, że w tym samym czasie funkcjonowała już bardzo prężna scena folkorockowa z takimi zespołami jak The Pogues czy nieco później The Levellers, które to zespoły wchodziły na listy przebojów konkurując z wykonawcami rockowymi.
Osobną sprawą jest współpraca z muzykami folkowymi. Takich przykładów również mamy sporo. Mark Knopfler, jeszcze grając w Dire Straits nagrywał również muzykę do filmów. Przy ścieżce dźwiękowej do filmu „Cal” (dramat osadzony w Irlandii Północnej) współpracował z nim znakomity dudziarz Liam O’Flynn. Naprawdę polecam tę muzykę. Zresztą Knopfler zaśpiewał gościnnie na płycie „Long Black Veil” The Chieftains (w utworze „Lily Of The West”). Zresztą muzycy rzeczonego zespołu wspierali go na solowej płycie zatytułowanej „Golden Heart”.
Gdyby zacząć wymieniać wszystkich wykonawców, którzy pojawili się gościnnie na płytach The Chieftains, lub którzy gościli ich na swoich albumach, starczyłoby materiału na co najmniej jeden taki artykuł. Skupiając się tylko na rockowych wykonawcach możemy zacząć od wspomnianej już płyty „Long Black Veil” – tam udało się Chieftainsom zgromadzić najwięcej rockowych gwiazd. Sting śpiewający gaelicki refren i angielskie zwrotki w „Mo Ghile Mear” to niebywały fenomen. Zresztą to świetny utwór. Sting and The Chieftains pojawili się również na płycie „Tower of Songs – Tribute To Leonard Cohen” (w utworze „Sisters of Mercy”). Ry Cooder (odpowiedzialny ostatnio w dużej mierze za sukces Buena Vista Social Club) pojawia się w „Dunmore Lassies”, Sinead O’Connor w piosence „He Moved Through the Fair”. Ta irlandzka piosenkarka niejednokrotnie współpracowała z Chieftainsami i robi to nadal (choćby płyta „Tears Of Stone” The Chieftains, czy ścieżki dźwiękowe takich filmów jak „Long Journey Home” czy „Michael Collins”), zaś na koncertach wykonuje piękną irlandzką „rebel song” pt. „Irish Streets & Irish Laws”. Współpracowała również z Afro Celt Sound System. Największym zaskoczeniem byli dla mnie: dinozaur rocka, bardzo popularny ostatnio Tom Jones, oraz wokalista The Rolling Stones – Mick Jagger (w „Rocky Road To Dublin” pobrzmiewa słynny riff z „Satisfaction”). Na jednej z solowych płyt tego artysty również pojawia się utwór folkowy, nie pomnę jednak co to było. Zapewniam że to nie wszyscy artyści kolaborujący z Chieftainsami.
Wróćmy na chwilę na nasze podwórko. Tu muzyka folkrockowa zdaje się ożywać, mam nadzieję że nie popadnie w stagnację, bądź nie wyprodukuje serii wtórnych produktów, jak ma to miejsce na scenie muzyki pop. Folkrockowe aranżacje pojawiają się na obu częściach „Taty Kazika” grupy Kult (z reszta zespołowi zdarzyło się „folkować” – posłuchajcie choćby utworu „Ręce do góry”). Zarówno studyjnie jak i koncertowo bardzo często pokazuje swe folkowe oblicze VooVoo. Również Szwagierkolaska mimo że jest zespołem folkrockowym składa się z muzyków najogólniej mówiąc rockowych. Warto też wspomnieć o folkowych elementach w piosenkach Anny Marii Jopek, Sixteen, czy też płycie „Oj Dana Da” Grzegorza z Ciechowa. Podobnie z działalnością folkowców z krwi i kości – mówię o Trebuniach-Tutkach – z zespołami i wykonawcami spoza folkowego światka. Z kolei barw góralskiego rocka broni zespół De Press.

Folkowych wycieczek jest dużo więcej, na pewno pominąłem kilka ważnych, czekam więc na uwagi, być może powstanie druga część artykułu o muzykach rockowych.

Taclem

Wywiad: Shannon

Po koncercie w gdyńskim pubie Donegal (wiosna 2001), udało mi się porozmawiać z Marcinem, frontmanem grupy Shannon.

Folkowa: Gracie w Gdyni dosyć regularnie. Jak się wam tu gra ?
Shannon: Ekstra. Krótko, zwięźle, na temat – ekstra.


F: Nagraliście niedawno nową płytę. Co możecie o niej powiedzieć ? Kto jest wydawcą?

S: Wydawcą jesteśmy my, mamy Agencję Artystyczno – Promocyjną SHANNON i pod tym szyldem wydajemy od teraz nasze płyty. Album, zatytułowany po prostu „Shannon” jest wydany z naszej inicjatywy.

F: Czy to jest wasza pierwsza płyta CD ? O ile wiem wcześniej byly tylko kasety.

S. Tak, to pierwsza płyta CD, osiem piosenek nagranych w Polsce, jedna w Danii.

F: Jak wobec tego doszło do tego że nagrywaliście w Danii ?

S: Pojechaliśmy na koncerty i skorzystaliśmy ze studia dzięki uprzejmości Duńczyków.

F: Obserwując wasz koncert można dojść do wniosku, że na płycie raczej nie ma jakichś takich spokojnych utworów…

S: Właśnie sa!

F: …to co możesz więcej powiedzieć o zawartości płyty ?

S: Każdy numer inny, każdy dla kogo innego… Od spokojnych, takich pedalskich aranżacji, do punkowych klimatów, przez… reszte.

F: Rozumiem że to różnorodna muzyka, której słuchacie wywarłą jakis wpływ…

S: Tak, tak…

F: Jakie są wobec tego wasze inspiracje ?

S: No ja na przykład na codzień słucham rapu (śmiech), Gangsta, Cypress Hill, czasami Onyxa też lubię posłuchać.

F: Czy takie rzeczy też pojawią się w muzyce Shannon ?

S: Nie.

F: Jednak nie ?
S: Nie… (śmiech)


F: Pytam, gdyż są zespoły, które próbują to łączyć…

S: Tak, są. Bardzo dobry zespół Shooglenifty. Zawodowi muzycy, świetnie sobie radzą. Kupiłem ostatnio płytę Shooglenifty. Pierwsza była odjechana, druga odjechańsza, a trzecia jest po prostu już kosmos. Polecam, jest super, to jest najlepsza płyta Shooglenifty – taka z krzesłami na okładce.

F: Dzieki.

Udał mi się też porozmawiać z Sebastianem, nowym muzykiem Shannon, grającym na buzouki.

Folkowa: Jak to się stało że trafiłeś do zespołu ?
Shannon: Już od roku spotykamy się z Marcinem, próbujemy wspólnie sobie grać. Wcześniej zaczęło się wogóle tak niewinnie, bo zaczęliśmy eksperymentować z Bałkanami. No i Marcin zobaczył że czuję to i zaproponował mi granie. Gram jeszcze w Dodgadzie (możliwa pomyłka w pisowni – Tac.) na gitarze, bo ogólnie to jestem gitarzystą. Ale żeby wzbogacić walory brzmieniowe zespołu wzięliśmy buzouki.

F: Co możesz powiedzieć o instrumencie na którym grasz ?

S: Mało znam ten instrument, poczułem go już, choć gram na nim dopiero dwa tygodnie.

F: Czy to jest tradycyjne bozouki, czy tzw. irish buzouki ?

S: To jest buzouki robione w Szkocji na zamówienie pana Davida Freshwatera, jeśli się nie mylę.

F: Czyli generalnie instrument używany w muzyce celtyckiej ?

S: Jest używany, na przykład w Dervish’u słychać bozouki bardzo dobrze. Bozouki wogóle pochodzi z Grecji, ale ciężko jest u nas zdobyć greckie bozouki.

F: Czy brałeś udział w nagraniu płyty ?

S: Nie, nie. To jest dopiero mój drugi koncert w Shannonie.

F: Od kiedy jesteś w zespole ?

S: Nie wiem jak to datować, w sumie z Marcinem gramy od roku, ale z zespołem próbuję tak w sumie od Sylwestra.

F: Rozumiem że współpraca będzie na dłuższą metę ?

S: Oczywiście. Mam nadzieję że się sprawdzę.

F: No to w takim razie do zobaczenia na kolejnych koncertach Shannon, zwłaszcza w Trójmieście.

Taclem

Page 2 of 4

Powered by WordPress & Theme by Anders Norén