Francuska grupa Stuveu podchodzi do muzyki folkowej w sposób twórczy, ale z zachowaniem należnego jej szacunku. Własna inwencja, to przede wszystkim jazzowy feeling, z jakim zagrana jest ta muzyka. Dominują jednak tradycyjne rytmy i melodie.
Warto zauważyć, że grupę tworzą bardzo zdolni instrumentaliści. Zamieniają instrumenty jak rękawiczki, mimo że nagrań dokonano na żywo. Taki np. Antoine – niby jest gitarzystą, ale nieobcy mu bas i kazachska dombra. Alain gran na wszystkim co się marszczy. Jedynie Pierre jest wierny skrzypcom, a Sabina instrumentom perkusyjnym. Co ciekawe spośród nagrywających ta płytę muzyków, tylko oni grają w Stuveu do dziś. Najwyraźniej wierność popłaca.
Wśród wybranych melodii dominują tańce bretońskie, jakie miłośnicy tego rodzaju muzyki mogą znać z licznych Fest Noz. Tour, tricot, andro czy cercle circassien, to właśnie tańce, do których można tą muzykę z powodzeniem wykorzystać. Ale nawet jeżeli ktoś nie jest miłośnikiem pląsów, to z pewnością wysłucha tego grania z przyjemnością.
Oprócz wpływów jazzowych znajdziemy tu delikatne orientalizmy, a nawet rytmu mogące kojarzyć się w reggae. Jednak wszystko pozostaje w obrębie dobrze przemyślanej muzyki świata.
Kategoria: Recenzje (Page 13 of 213)
Nowa płyta wydawana przez grupę taką jak Young Dubliners, to zawsze ciekawe wydarzenie. Nawet jeżeli nie wszystkie płyty tej formacji są równie dobre, jak najwcześniejsze – „Rocky Road”, „Red” i „Breathe” – to jednak na każdą nową płytkę Młodych Dublińczyków z Los Angeles patrzę z dużą nadzieją. Choć z dwójki prawdziwych Dublińczyków, którzy zakładali zespół został już tylko wokalista i gitarzysta Keith Roberts (Paul O`Toole opuścił zespół jeszcze pod koniec ubiegłego wieku), autorskie piosenki tej formacji nie zmieniły zbytnio swego charakteru. Wciąż są to fajne utwory, pisane w lekkiej, irlandzkiej manierze. Zmieniło się jednak nieco podejście do aranżacji.
Począwszy od płyty „Absolutely” z 2002 roku zespół stawał się coraz bardziej rockowy, aż wreszcie folkowe elementy okazały się jedynie ozdobą. Nadzieje odżyły wraz z rewelacyjną płytą „With All Due Respect – The Irish Sessions”, na której zespół oddał hołd swoim folkowym mistrzom – The Dubliners i The Pogues. Kolejny album („Saints and Sinners”), był znów bardziej pop-rockowy, choć z wyraźnymi irlandzkimi akcentami. W międzyczasie ukazała się jeszcze wirtualna EP-ka (dostępna tylko w sieci), zatytułowana „St. Patrick`s Day Party Jam”, zawierająca znów folkowe przeboje.
Na „9” wracamy do regularnej dyskografii i bardziej radiowych utworów, choć na szczęście nie pozbawionych folkowych elementów. Miłośników starszych płyt Młodych Dublinersów mogą zainteresować takie kompozycje, jak „Rain”, „Seeds Of Sorrow”, „Abhainn Mór”, „Fall” i „Only You & Me”. To połowa płyty, nie jest więc tak źle.
Pozostałe też mają w sobie coś z irlandzkiego rocka, ale raczej z takich grup, jak Stiff Little Fingers, The Undertones czy The Boomtown Rats.
Dublińczycy z The Fureys, to dziś już klasycy irlandzkiego folka, chociaż rzadko nagrywali swoja własne płyty. Eddie, Finbar, Paul i George Fureyowie grają razem i osobno od 1978 roku. Ich najbardziej znana formacja, to The Furey Brothers (później przechrzczona na The Furey Family). Część ich własnych płyt sygnowana jest jako Finbar & Eddie Furey, ponieważ śpiewający bracia byli frontmanami, a w składzie pojawiali się czasem również inni, zaprzyjaźnieni muzycy. Jako The Furey Brothers nagrywali też płyty z grającą na banjo wokalistką Paddie Bell, znaną też ze współpracy z The Corrie Folk Trio. Z kolei już pod nazwą The Fureys towarzyszyli jako muzycy akompaniujący Davey`owi Arthurowi. Gdzieś w międzyczasie Finbar i Eddie występowali też w klasycznym Clancy Brothers, po tym jak zespół rozszedł się z Tommym Makemem.
W 1994 roku oryginalna czwórka weszła do studia, by zarejestrować studyjną płytę. Pierwszą, sygnowaną jedynie własną nazwą. To w większości współczesne piosenki w irlandzkim stylu, ozdobione kilkoma tradycyjnymi melodiami, takimi jak świetna piosenka „Sound of the Thunder” czy ballada „Living on the Edge of Your Town”. Nie ma tu evergreenów i pubowych przebojów. Są za to doskonałe stylizacje, dzięki czemu nawet po 20 latach słucha się tej płyty z ogromną przyjemnością.
Choć są tu bardzo interesujące przeróbki piosenek z repertuarów innych artystów (jak świetna ballada „Donegal” Kevina McKrella czy fenomenalna folkowa wersja słynnego „Amadan” Mike`a Oldfielda), to jednak najciekawsze w tym zestawie utwory, to autorskie piosenki Finbara. Nagrana w klimacie ulicznego walczyka „The Liffey Walls”, przejmująca „America Cried”, „nostalgiczna „6,000 Lonely Miles” czy też kolejna typowa dla dublińskiej ulicy „Cross Me Heart” – to doskonałe przykłady utworów, które legendarni irlandzcy twórcy są w stanie wciąż pisać, mimo że już tak wiele pięknych irlandzkich piosenek wcześniej stworzono.
Starszym słuchaczom w Polsce grupa Golden Bough znana jest przede wszystkim dlatego, że w czasach kaset magnetofonowych można było w Polsce legalnie kupić dwie ich płyty właśnie
w takiej formie. Bardziej wnikliwi słuchacze, zaprawieni w poszukiwaniach, rozpoznają w nich współpracowników Noela McLoughlina. W grupie tej swoje pierwsze kroki w świecie
muzyki celtyckiej stawiał również Lief Sorbye, dziś lider folk-rockowego Tempestu. Z kolei Margie Butler, wokalistka i harfistka, nagrała również kilka płyt solowych, które
również można było w Polsce kupić na kasetach. Obecnie, dzięki dystrybucji austriackiej ARC Music, większość płyt zespołowych i solowych muzyków tej formacji jest dość łatwych
do zdobycia w naszych sklepach. Większość, bo nie wszystkie. Od czasu do czasu zespół wydaje coś sam – tak jest w przypadku tej płyty – i wówczas trzeba już sprowadzać ich
krążki z zagranicy samodzielnie.
Jak sam tytuł wskazuje „Songs My Father Sang”, to generalnie folkowe przeboje. Nic dziwnego, ze Margie wyrosła na sprawną folkową śpiewaczkę, skoro od dziecka towarzyszyły jej
takie pieśni, jak „Galway Bay”, „Danny Boy” czy wreszcie „The Star of the County Down”. Jednak to nie tego rodzaju przeboje są najciekawszą częścią płyty. Oprócz stricte
folkowych evergreenów znajdują się tu również popularne irlandzkie przeboje, które pokolenie ojca Margie znało z radia. Utwory takie jak „If You`re Irish, Come Into the Parlor”,
„Irish Molly-O” czy „When Irish Eyes Are Smiling” były już co prawda przerabiane przez folkowych artystów, jednak kolejne interpretacje, takie jak prezentuje Golden Bough, wciąż
brzmią ciekawie.
Wrocławska Orkiestra Samanta zmienia się z każdą kolejną płytą. „Sztorm”, to już materiał na światowym poziomie. Folkowe granie, podbarwione celtyckimi elementami, z autorskimi
(w większości) utworami, to dziś standard wśród zespołów grających tego rodzaju muzykę. Mało kto nagrywa już płyty z samymi tradycyjnymi utworami, każda grupa, która ma choć
trochę ambicji twórczych próbuje swoich sił w zaprezentowaniu własnego oblicza za pomocą piosenek i melodii pisanych przez członków tych zespołów. Dokładnie tak samo jest z
Orkiestrą Samanta. Folk-rockowe granie, niebanalne aranże i fajne melodie, to największy atut tej płyty.
Z tekstami jest różnie. Znajdują się tu utwory, których słowa robią dobre wrażenie (m. in. „Finn McCool”, „Holm Land”, „Jak niebo Irlandii”) takie, w których zdarza się czasem
jakiś stylistyczny zgrzyt („Cutty Sark”, „Wikingowie”) i wreszcie też i takie, bez których płyta mogłaby się obejść („Za zdrowie kapitanów”). Tych ostatnich jest na szczęście
najmniej.
Ciekawie brzmi za to tradycyjna „Foggy Dew” z polskim tekstem, która w pewnym momencie przeradza się w folk-rockową lokomotywę. Dobre wrażenie robi również Zwycięstwo”, czyli
przeróbka piosenki „Victiory!”, otwierającej przed laty telewizyjny magazyn „Morze”. Paradoksalnie jednak najciekawszym utworem wydaje się ballada „Jak niebo Irlandii”.
„Sztorm”, to najcięższa brzmieniowo z dotychczasowych płyt Orkiestry Samanta. Spora w tym zasługa mocniejszych brzmień perkusji i gitary elektrycznej. Jak wspomniałem na wstępie
jest to już granie, którego zespół nie musiałby się wstydzić za granicą. Możne z elementów ska w „Za zdrowie kapitanów” można by zrezygnować, z drugiej strony niemieckie kapele
w rodzaju Fiddler`s Green już nie takie nowinki dodawały do celtyckiego grania. Może więc pora wysyłać płyty do zagranicznych recenzentów? To dobra droga do otwarcia się na
zagraniczny rynek koncertowy.
Zaczynają spokojnie. Od przyczajonego riffu i melodii „The Wicked Jig”, wygrywanej na skrzypcach. Później jest już trochę ostrzej, ale wszystko pozostaje w granicach celtyckiego rocka i folku, dość tradycyjnie pojmowanego, z dużą ilością ludowych melodii. Płyta jest więc dość spójna, mimo, że spojrzenie, jakie na muzykę celtycką mają Joe Bowbeer, Tom Hotchkin i Tom May jest nieco odmienne, niż to, do którego się przyzwyczailiśmy.
The Irish Expirience, to właściwie trio, choć w studio wspiera ich w różnych momentach aż piątka zaprzyjaźnionych muzyków. Zdarza się, że dzięki temu niektóre z utworów, jak np. „Brendan McGlinchey`s” czy „Bunch of Keys” nabierają ciekawszych brzmień.
Można tej płycie zarzucić surowość formy, ponieważ do pierwszej ligi celtyckiego rocka mają jeszcze daleko, warto jednak obserwować ich kolejne wydawnictwa, ponieważ The Irish Expirience, to porządne irlandzkie granie z przytupem. Nie tylko na Dzień Świętego Patryka.
Żeńskie trio Cookies N Beans, to szwedzka odpowiedź na popularność pop folkowych brzmień, zwłaszcza tych, nawiązujących do amerykańskiego folku. Nic więc dziwnego, że na debiutanckim albumie tej grupy wszystkie piosenki zaśpiewane są po angielsku. Również tematyka kojarzy się z amerykańskimi piosenkami: są pociągi, nieszczęśliwa miłość i problemy z alkoholem. Jeżeli dodamy do tego trzy żeńskie głosy, harmonijkę ustną, gitarę dobro i sporo zabawy, którą najwyraźniej dziewczyny miały podczas nagrywania tej płyty, można dojść do, że jest to debiut udany.
Jedno, czego na tej płycie zabrakło, to różnorodności. Wprawdzie znajdziemy tu galopujące piosenki i spokojne ballady, ale problem kryje się gdzie indziej. Kiedy każda z wokalistek śpiewa osobno, słychać jak bardzo rożnymi barwami głosu dysponują, ale śpiewając razem próbują za wszelką cenę stworzyć jednolite unisono. Być może zabrakło kogoś, kto dobrze poustawiałby im głosy. Trzeba jednak pamiętać, że mamy do czynienia z pierwszym albumem tego zespołu. Frida Öhrn, Linda Ström i Charlotte Centervall mają już na koncie kolejne płyty oraz występy w uwielbianych w Szwecji eliminacjach do Eurowizji.
Obecnie można już mówić o fenomenie popularności Cookies n Beans w całej Skandynawii. Czy spodobałyby się nad Wisłą? Myślę że tak. W ich muzyce nie ma nachalnej przebojowości, nawiązują raczej do klimatów z lat 50, zamiast do aktualnych list przebojów. Ma to swoją wartość.
Podbarwiony metalem szwedzki folk-rock może czasem brzmieć jak niemiecki walec, który gonią górale ze skrzypcami, ale może też brzmieć ciężko ale selektywnie. Dokładnie tak jak Åskfödd. Dobrze słychać tu zarówno dźwięki gitar, jak i folkowe brzmienia. Być może wokal Tobiasa Dona Rydsheima mógłby czasem być nieco bardziej wyeksponowany , ale nawet ten mankament nie przeszkadza w odbiorze.
Grupa Åskfödd pochodzi z Norrtälje. miasta położonego niedaleko Sztokholmu. Historycznie ziemie te były zamieszkane przez rybaków i morskich rozbójników, którzy chętnie wyprawiali się na południe. I takie właśnie brzmienia znajdziemy w muzyce szwedzkich folk-rockowców. Czasem bywa rubasznie, nawet biesiadne (choć rzecz jasna bez żadnej dyskoteki), jednak nawet wówczas muzyka ta nie traci lekkości, jaką znamy z nagrań takich grup jak Hedningarna czy Hoven Droven. Podstawowa różnica polega na tym, że Åskfödd chętniej sięgają po hard rockowe solówki i ich muzyka skierowana jest raczej do miłośników głośniejszego grania.
Piosenki zarejestrowane na „Oppe Te Dans” są niesamowicie chwytliwe i nośne, nie tylko dzięki epickim chóralnym refrenom, ale również dzięki melodiom, bezpośrednio odwołującym się do tradycyjnych szwedzkich tańców. Od całości odróżnia się tylko kompozycja Snart Är Det Måndag (I November Igen), nieco bardziej popowa, niemal radiowa.
Najciekawsze jest to, że grupę Åskfödd tworzą młodzi ludzie. To tłumaczy ich rockowa orientację i brak zadęcia, które często słychać w nagraniach starszych kapel. Piosenki są zadziorne i nie ma wątpliwości, przy dobrej promocji zespół ten miałby dużo do powiedzenia, ponieważ nie jest kolejnym klonem bardziej znanych kapel, a samodzielną, twórcza jednostką.
Ta płytka to prawdziwy sześciopak. Zgodnie z tytułem znajdziemy tu sześc utworów, warto dodać, że są to w większości dość znane standardy. „Bonnie Ship the Diamond”, „The Foggy Dew”, „Back Home to Derry” czy „I`ll Tell Me Ma” rozpoznają na pewno wszyscy fani takiego grania. Nieco mniej ograne „Aragon Mill” i „My Heart It Belongs to She” są w tym przypadku drobną ozdobą, choć to też nie jakieś wykopaliska. Można od czasu do czasu natknąć się na te utwory na płytach zespołów, które eksplorują irlandzką tradycję pubowego grania.
Jörg Eibner, Roland Noack i Martin Wiesel – to trójka muzyków tworzących Innisfree. Chociaż słychać wyraźnie, że grają wyłącznie dla przyjemności, to jednak jest w ich grze coś autentycznego. W Niemczech nie brakuje zespołów grających muzykę celtycką, jednak nie zawsze brzmi ona tak sympatycznie jak w tej odsłonie.
Duńsko-szwedzki duet, który tworzą pochodzący ze Szwecji Jens Ulvsand i Dunka Jullie Hjetland, to grupa opisująca swoją muzykę jako „nordycki folk”.
Jednak już po pierwszym przesłuchaniu ich płyty dochodzimy do wniosku, że to o wiele za ciasna szufladka. Chociaż rzeczywiście słychać w tej muzyce brzmienia północy, to jednak jest ona nagrana z użyciem dość nietypowego – jak na tamte warunki instrumentarium. Wprawdzie pochodzące z Bałkanów bouzouki bardzo dobrze zakorzeniło się w tradycji irlandzkiej i coraz częściej sięgają po nie Skandynawowie, to jednak trudno uznać je za instrument typowy dla muzyki północy. A to właśnie brzmienia bouzouki, na którym gra Jens, dominują na tej płycie. Jullie sięga za to czasem po ukelele, które robi w ostatnim czasie niesamowita karierę, nie tylko wśród muzyków folkowych. Jednak dla nordyckiego folku to wciąż nietypowy instrument.
Repertuar jest również nie całkiem jednoznaczny. Przeważają autorskie utwory Ulvsanda i Hjetland, osobiste, pełne pasji i ciekawie zaaranżowane, rzeczywiście mocno osadzone zarówno w tradycji muzyki folkowej, jak i w skandynawskim nurcie bardów, wykonujących swoje własne ballady. Wokal Jullie dobrze podkreśla ekspresję tych piosenek.
Ciekawostką jest utwór otwierający płytę, składający się z piosenki najbardziej znanego szwedzkiego barda, Cornalisa Vreeswijka „Visa I Vinden”, połączonej z utworem ludowym „Aire from Brae”, pochodzącym z Szetlandów. Brzmi to ciekawie, zwłaszcza, że całość otrzymała aranżację pasującą do autorskich utworów duetu. Podobnie ma się sprawa z kolejną niespodzianką na płycie, czyli utworem „Bodaibo” Włodzimierza Wysockiego, które znamy choćby z wykonań Wiktora Zborowskiego lub Pawła Kukiza.
Duet Ulvsand & Hjetland tworzy ciekawą mieszankę, wykorzystując różne źródła i inspiracje (oprócz wspomnianych mamy jeszcze ludową melodię z Norwegii), kreuje jednolitą stylistycznie, otuloną w chłodne barwy północy muzykę, do której pojęcie „nordycki folk” wprawdzie pasuje, ale jak już wspomniałem, jest nieco zbyt ciasne. Mimo minimalistycznego instrumentarium dzieje się w tych dźwiękach i wiele więcej.