Kategoria: Recenzje (Page 14 of 213)

Taliska „Celtic Cafe”

Utrzymana w komiksowym stylu okładka przedstawia piątkę dobrze bawiących się muzyków. Trzech panów gra na instrumentach, mają dudy, gitarę i skrzypce. Dwie uśmiechnięte panie najprawdopodobniej wtórują im wokalnie. Wnętrze przedstawia jakąś kawiarnię, prawdopodobnie tytułową „Celtic Cafe”.
Na obrazku znajduje się oczywiście zespół Taliska, w składzie który nagrał ten album. Prawda jest jednak nieco bardziej skomplikowana, niż komiksowa ilustracja. Obie wspomniane panie – Claire Patti i Natascha Trinkle, nie tylko śpiewają, ale również grają. Claire sięga czasem po harfę, piano accordion i inne instrumenty, zaś Natasha dodaje do tego basowe brzmienia wiolonczeli. W śpiewie wspiera je z kolei Marcus de Rijk, uśmiechnięty gitarzysta z rysunku.
Podstawą repertuarową kwintetu jest muzyka szkocka. Tradycyjne i współczesne kompozycje z Górzystej Krainy nabierają w ich wykonaniu nowego charakteru, choć wykonane są według tradycyjnego standardu, czasem nawet nieco zbyt chropowato. Tyle tylko, że to właśnie ta chropowatość nadaje muzyce Taliski autentyczności.
Wystarczy wysłuchać niepokojącego wstępu do „Prince Charlie`s Set”, by doskonale zrozumieć jakie zamierzenia mają muzycy.
Na koniec warto zaznaczyć, że grupa pochodzi z Australii. Jakie to ma znaczenie? Chyba żadnego, skoro ukochali sobie szkockie granie i wykonują ta muzykę ze znawstwem i z pasją.

Rafał Chojnacki

Drakum „Around the Oak”

Choć to tylko trzy utwory, na ich podstawie bez problemu można sobie wyrobić opinię o hiszpańskiej grupie Drakum.
Sympatyczne folk metalowe granie, z trolowatym pośpiewywaniem. Z jednej strony to nic specjalnego, zwłaszcza jeżeli weźmiemy pod uwagę patetyczny, quasi celtycki klimat. Z drugiej jednak trzeba przyznać, że zespół stara się utrzymać uwagę słuchacza, zmieniając napięcie w utworach, kombinując z tempami i całkiem udanie korzystając z folkowych elementów. Skrzypce rzeczywiście są tu bardzo ważnym elementem, nie stanowią tylko wypełniacza w muzyce.
Znacznie słabiej wychodzi romans z black metalem. Gdyby w przyszłości takie elementy zniknęły z muzyki Drakum, choćby na korzyść bardziej rozwiniętych partii w stylu hard&heavy lub choćby thrash metalowych, byłoby to z dużym zyskiem dla muzyki zespołu.

Rafał Chojnacki

Lád Cúig „Tenim les arrels”

Katalońska grupa Lád Cúig debiutuje swoim folk-rockowym materiałem, zatytułowanym „Tenim les arrels”. Znajdziemy tu echa muzyki nawiązującej do brzmień celtyckich, charakterystycznych dla tamtejszych plemion, ale również z delikatnymi nawiązaniami irlandzkimi i szkockimi w melodiach. Trafimy też na delikatne orkiestracje, dudziarską orkiestrę, rasowe brzmienia ska i masę innych rzeczy. Lád Cúig zaskakują bogactwem nawiązań i rozwiązań. Słuchając ich albumu nietrudno dojść do wniosku, że nagranie tego albumu było bardzo kosztowne. Wystarczy posłuchać jak skonstruowane jest intro, którego melodia przechodzi różne wolty stylistyczne, stanowiąc niejako zapowiedź tego, co znajdziemy w dalszej części płyty.
Są momenty, kiedy Katalończycy próbują zagrać ostrzej, nieco bardziej punk-folkowo (np. w „Patrick McKenzie”), jednak to tylko drobny odcień na ich autorskiej mozaice. W odróżnieniu od kapel takich jak Flogging Molly czy Fiddler`s Green grupa Lád Cúig brzmi bardziej selektywnie i o wiele radośniej.
Być może to zasługa katalońskiego słońca, ale ja uważam, że chodzi tu raczej o Flàvię, wokalistkę, która wykonywała większość partii wokalnych w czasie gdy zespół nagrywał tą płytę. W jej głosie jest dużo radości, nie pozostaje to więc bez wpływu na całokształt brzmienia. Z uzyskanych przeze mnie informacji wynika, ze drogi śpiewaczki kapeli rozeszły się po nagraniu tej płyty, a zespół brzmi obecnie nieco mocniej. Zobaczymy jak to będzie. Mam tylko nadzieję, że nie zatracą swojego charakteru i nie utoną w zalewie podobnych do siebie kapel. Szkoda by było potencjału, który mają i który na tej płycie doskonale wykorzystali.
„Tenim les arrels” to debiut dojrzałego zespołu, którego muzycy wiedzą co chcą osiągnąć. Pozostaje więc trzymać za nich kciuki i liczyć na to, że kolejny album dorówna tej płycie.

Rafał Chojnacki

Nordman „Patina”

Szwedzka grupa Nordman działa z przerwami od 1993 roku. Choć zwykła się ją uważać za zespół łączący folk z rockiem, trzeba przyznać, że z upływem lat rockowa nuta stała się coraz mniej słyszalna. Najnowszy album, to próba spojrzenia na najciekawsze piosenki Nordmana od strony całkowicie akustycznej. Co zatem pozostało? Mieszanka popowych ballad z folkowym feelingiem i rozbudowanym instrumentarium, w którym znajdziemy różnego rodzaju flety, piszczałki, dudy czy nyckelharfę. Oprócz tego sporo tu typowych dla pop-folku orkiestracji. Trzeba jednak przyznać, że trzymają one poziom, ponieważ aranżacje nawiązują do szwedzkiej muzyki ludowej i dawnej.
Efekt w postaci akustycznych wersji jest dość ciekawy, ponieważ w gruncie rzeczy trzon zespołu, to tylko dwie osoby. Håkan Hemlin jest wokalista, zaś Mats Wester gra na nyckelharfie (jest też autorem większości utworów). Pozostałe dźwięki pochodzą od zaproszonych do współpracy muzyków. Najważniejszymi gośćmi są tu pianistka Danielle Strömbäck i flecistka Claudia Müller. To ich grę najczęściej słyszymy na tym krążku.
Niekiedy repertuar może być odrobinę monotonny, zwłaszcza jeżeli od tego krążka zaczynałoby się swoją przygodę z Nordmanem. Jeśli jednak weźmie się pod uwagę, że na ostatnich studyjnych płytach tego projektu dominował pop-folk podbity plastikowymi rytmami z komputera, to o wiele łatwiej docenić dźwięki, które słyszymy na nowym krążku.
Wokal Hemlina jest taki, jaki jest i niewiele da się z tym pewnie zrobić. Nieco mrukliwy, trochę marudny, ale na tyle charakterystyczny, że wpasował się w brzmienie zespołu na tyle mocno, że dziś trudno sobie wyobrazić, by utwory te wykonywał kto inny.

Rafał Chojnacki

Ransta Trädgård „Låt bandet gå”

Otwierający płytę utwór „Club Paraiso” potrafi nieźle zmylić. Łatwo pomyśleć sobie, że oto mamy latynoskie rytmy poddane w jazzującej oprawie. Tymczasem właściwie nijak ma się to całości płyty. Nawet wsłuchując się w pierwszy utwór szybko dochodzimy do wniosku, że coś w nim nie gra. Ano tak, piosenka śpiewana jest po szwedzku!
W kolejnych utworach szybko okazuje się, że niełatwo tą grupę zaszufladkować. Niby elementy latynoskie są stale obecne, nawet gdy pojawia się solo na gitarze elektrycznej, to gdzieś z tyłu głowy pojawia nam się porównanie z Carlosem Santaną. A jednak Szwedzi odcisnęli na tej muzyce tak mocne piętno, że nawet tam gdzie jest ona lekka i ciepła w brzmieniu, pojawia się coś niesłychanie obcego, przejmującego, charakterystycznego dla mrocznych dźwięków nordyckiego folku i rocka. Jeżeli jest to zamysł świadomy, to wyszło fenomenalnie, jeśli to po prostu naturalne spotkanie kultur, to pozostaje cieszyć się, że muzycy się na nie godzą, nie próbując na siłę udowadniać, że są kimś innym.
Ransta Trädgård grają po swojemu, przez co można ich dołączyć do wąskiego grona folkowych kapel, próbujących postawić raczej na własny środek wyrazu, niż na dosłowne czerpanie z tradycji. Nie znaczy to bynajmniej, że są dzięki temu w jakoś sposób lepsi. Ale na pewno bardziej kreatywni. Znajdziemy tu również przeróbki cudzych kompozycji – takie jak „Jag förblir vid din sida” – ale stanowią one mniejszość i wtapiają się w tło autorskich utworów, pisanych głownie przez Jakoba Fogelqvista, którego wspierają niekiedy koledzyz zespołu.
Ważnym atutem tej płyty „Låt bandet gå” – trzeciej w dorobku grupy – są wpadające w ucho piosenki, takie jak „Don Diegos hemlighet” (polecam teledysk z fragmentami starego filmu o Zorro!), „En gåva i natten” czy „Kyrkoherde”. Przy drugim przesłuchaniu płyty mamy wrażenie, że już bardzo dobrze te utwory znamy.

Rafał Chojnacki

EmBRUN „No. 2”

Muzycy belgijskiej grupy EmBRUN (pisownia oryginalna) nie bawią się w wymyślanie tytułów dla swoich płyt. Większość z nich, podobnie jak ta, ma numerek. Czasem tylko zdarzy się, że w nazwie pojawią się jakieś słowa, ale generalnie można chyba łatwo przyznać rację twierdzeniu, że niezbyt interesują ich konwenanse. Liczy się tylko muzyka.
A z muzyką jest na tej płycie dość ciekawie, ponieważ Belgowie sięgają przede wszystkim po tradycyjne klimaty z regionu niemal całej Europy Zachodniej. Mamy tu więc szoty, bouree, mazurki, polki, andro a nawet irlandzkiego jiga. Najciekawsze jednak jest to, że wszystkie melodie zostały napisane przez muzyków kapeli. Z piątki grających aż troje przyniosło po kilka utworów. Wszyscy za to brali udział w tworzeniu aranżacji.
A aranżacje, jak nie od dziś wiadomo, to często najbardziej właściwy wyróżnik danej grupy muzycznej. W przypadku EmBRUN aranżacje mogą być zaskakujące. Bouree z arabskimi wstawkami, które wita nas na płycie, to jedynie przedsmak. Melodie zagrane są pomysłowo, choć dominuje koncentracja na melodii, która najwyraźniej w wykonaniu tej grupy często służy praktycznym celom, a więc tańcom.
Bardzo dobre przygotowanie muzyków słychać nie tylko w nieco bardziej nostalgicznych momentach, gdzie każdy dźwięk jest swoistym smaczkiem, ale również w szybszych tańcach, które są zagrane nie tylko bardzo rytmicznie, ale również z odpowiednim feelingiem.

Rafał Chojnacki

Greenrose Faire „My Home Is Where My Heart Is”

Akustyczny autorski folk-rock łączący celtyckie brzmienia z muzyką dawną i fińskimi naleciałościami? Chyba można i tak powiedzieć. Ale można też uznać po prostu, że Greenrose Faire tworzą świetną muzykę, która zawiera wprawdzie wspomniane powyżej elementy, ale raczej dodają one różnorodności, niż ograniczają muzyków do konkretnych ram.
Zespół, który słyszymy na „My Home Is Where My Heart Is” to już muzycy, którzy nieco okrzepli. Ich debiutancki album „Neverending Journey” z 2011 roku rozbudził nadzieje słuchaczy nie tylko w rodzimej Finlandii, ale i w całej Skandynawii. Druga płyta, to prawdziwy sprawdzian dla Greenrose Faire. Moim zdaniem fińscy muzycy wychodzą z tego testu jako zwycięzcy.
To jasne że nie każdemu muszą się spodobać wszystkie znajdujące się tu melodie, ale niektóre, takie jak „The Storm”, „Moondance” czy „Ancient Gods”, mają wiele uroku i trudno obok nich przejść obojętnie, choć są od siebie tak różne.
Pisząc recenzję skojarzyłem, ze taka mieszanka muzyczna może się słuchaczom kojarzyć z grupą Blackmoore`s Night. Na szczęście Greenrose Faire idą własną droga i z podobnych składników komponują zupełnie inne dzieło.

Rafał Chojnacki

Rockridge Brothers „Rockridge Hollerin`”

Pochodząca ze Sztokholmu grupa The Rockridge Brothers prezentuje nam bezpretensjonalny bluegrass z elementami hillbilly a nawet cajun. Album „Rockridge Hollerin`” to ich druga samodzielna płyta i wiele wskazuje na to, ze styl znany z debiutu nieco już okrzepł. Nie można jednak powiedzieć żeby bracia Rockridge choćby odrobinę wydorośleli. Ich muzyka nadal ma w sobie tą zadziorną, szczeniacką bezczelność, która mogła sie podobać już na „Straight Outta Rockridge!”.
Choć zespół tworzy czwórka muzyków grających na akustycznych instrumentach, na dodatek bez perkusji, to wiele utworów brzmi jakby grali tu starzy, zaprawieni w bojach punkowcy. Mogłoby się nawet okazać, że gdyby dało się zmierzyć energię drzemiącą w muzyce, to prześcignęliby wiele kapel, które mięsistymi riffami wygranymi na gitarach elektrycznych nadrabiają braki w innych dziedzinach.
Gdyby cała płyta była wulkanem energii, mogłoby to być trochę nudne. Dlatego dobrze że znalazły się tu utwory w średnich tempach, takie jak „Lazy John” i „John Brown’s March”, a nawet ballady w rodzaju „Elk River Blues” czy „Darlin Corey”.
Oprócz instrumentalnego zamieszania muzycy The Rockridge Brothers całkiem nieźle śpiewają. Najwięcej mają tu do powiedzenia grający na banjo Kristian Herner i gitarzysta Peter Frovik. Ale skrzypek Ralf Fredblad i kontrabasista Pontus Juth również dokładają coś od siebie w chórkach.
Choć zespół ten pochodzi ze Szwecji, nie ma mowy o pomyłce. Grają tu świetnie przygotowani muzycy, którzy na różnych odmianach amerykańskiego folku po prostu zjedli zęby.

Rafał Chojnacki

Lirio „Hanterdroom”

Trzynaście utworów, zawierających łącznie szesnaście instrumentalnych kompozycji, przenosi nas w świat tańców, opartych na tradycyjnych rytmach, ale w większości skomponowanych w głowie holenderskiego akordeonisty diatonicznego, Woutera Kuypera. Napisał aż czternaście melodii, jest on również centralną postacią w muzyce grupy Lirio, choć trzeba przyznac, że Gerdien Smit grająca na skrzypcach i gitarzysta Sander van der Schaaf dzielnie mu sekundują. Dwie dodatkowe melodie zostały skomponowane przez innych artystów, jednak wszystkie są na wskroś współczesne, choć brzmią jak tradycyjne melodie zagrane na lekko jazzującą nutę.
Mazurki, walce, szoty i bouree – wszystkie one doskonale nadają się do tego by przy nich popląsać. Aranżacje sprawiają jednak, że transowe melodie francuskich tańców nadają się również do zasłuchania i zanurzenia się w nie. To po prostu zestaw świetnie napisanych i zagranych melodii, przenoszących nas na holenderską prowincję.

Rafał Chojnacki

Les Zéoles „Sur Mesure”

Tytuł tego wydawnictwa przekłada się na język polski mniej więcej jako „niestandardowy”. Cóż zatem jest tu niestandardowego? Przede wszystkim ogromny nacisk, jaki położony jest na wykorzystanie akordeonów diatonicznego i chromatycznego.
Na tych instrumentach grają w Les Zéoles Amélie Denarié i Anne Guinot. W gruncie rzeczy to one stanowią stały trzon zespołu. Pozostała czwórka muzyków, których możemy usłyszeć na płycie, to zaproszeni goście. Dzięki takiemu układowi sił płyta „Sur Mesure” brzmi rzeczywiście niestandardowo.
Muzyka zawarta na tym albumie, to głównie twórcze nawiązania do tradycyjnych tańców i melodii francuskich. Zdarzają się też jednak podejścia do klimatów z zupełnie innych regionów Europy. Dzięki temu, że duet gra na dość podobnie brzmiących instrumentach, ale różniących się barwą, nawet tam, gdzie nie słychać zaproszonych gości, jest dość ciekawie. W większości kompozycji panuje tajemnicza atmosfera, która stopniowo rozwija się wraz z tym, jak kompozycja nabiera kolejnych barw.
Les Zéoles prezentują nam muzykę szalenie inteligentną i bardzo ładną. Nie jest to jednak piękno banalne, a takie, które wymaga od odbiorcy odrobiny wysiłku.

Rafał Chojnacki

Page 14 of 213

Powered by WordPress & Theme by Anders Norén