Zdjęcie na okładce może być nieco mylące, ponieważ pochodząca z Iranu Pari Isazadeh nie jest już bynajmniej tą młodą dziewczyną ze zdjęcia. To nie modna stylizacja na retro, a prawdziwa fotografia, wykonana gdzieś w latach 70-tych. Ale z drugiej strony nietrudno zrozumieć wykorzystanie tego zdjęcia, ponieważ dla artystki ten album musi być prawdziwą wycieczką w przeszłość.
Już jako mała dziewczynka Pari rozpoczęła karierę muzyczną, śpiewając w tradycyjnym, perskim stylu. Szybko zainteresowała ją jednak muzyka avaz, nazywana perskim bluesem. Po studiach w Szwecji i w USA artystka na stałe osiadła u naszych skandynawskich sąsiadów, gdzie zaczęła robić karierę jako… psycholog kliniczny. Z czasem jednak powróciła do grania, a w jej zespole możemy posłuchać zarówno wirtuozów, którzy wyemigrowali z Iranu, jak i świetnych szwedzkich muzyków.
Choć płyta jest sygnowana przez Pari, to jednak daje ona pole do popisu swoim instrumentalistom. Ponad dwuminutowy orientalny wstęp do „Tula Hem Och Tula Vall”, to jeden z najciekawszych muzycznie fragmentów płyty, Z resztą ta ludowa piosenka z prowincji Dalarna w północnej Szwecji, to prawdziwa perełka. Utwory perskie są trochę bardziej przewidywalne.
Oczywiście trudno odmówić im autentyczności i uroku, jednak to właśnie te szwedzkie fragmenty (obok „Tula Hem Och Tula Vall” jest jeszcze „Limu Limu Lima”) robią największe wrażenie na słuchaczu, ponieważ opierają się na pięknych kontrastach powstających po zderzeniu kultur.
Kategoria: Recenzje (Page 15 of 213)
Słuchając ostatniej jak dotąd płyty projektu Celtic Thunder, zacząłem się zastanawiać: czy istnieje muzyka niepotrzebna? Wiele wskazuje na to, że tak. I oczywiście płyta „Thunder” jest tu przykładem znakomitym. Pompatyczne orkiestracje, banalny repertuar i pseudofolkowa stylistyka, to aż za dużo jak na jeden album.
Kiedy eklektyczna grupa Celtic Thunder powstała, miało to w sobie trochę sensu. Po fali tanecznych show w stylu „Riverdance”, znany irlandzki kompozytor (głownie folkowy), Phil Coulter, postanowił zrobic irlandzkie show, w którym to piosenka byłaby głównym elementem. Zaprosił do współpracy utalentowanych muzyków, ale raczej sidemanów, niż pierwszoligowych wymiataczy… i jakoś to poszło. Pierwsze trzy krążki trafiły na szczyty list sprzedaży, zarówno w Irlandii, jaki i za Wielką Wodą. Grupa zadebiutowała scenicznie w 2007 roku, ten album jest jej dziewiątą płytą, a po niej ukazał się jeszcze pod koniec ubiegłego roku album świąteczny. Czy tylko ja zastanawiam się nad jakością tak seryjnie produkowanej muzyki?
Czy naprawdę potrzebujemy kolejnego albumu, na którym znajdują się „The Rocky Road To Dublin”, „Carrickfergus”, „Danny Boy” czy „She Moved Through The Fair”? Nieco lepiej bronią się piosenki w musicalowo-celtyckim klimacie, takie jak „Voices” czy „Hunter`s Moon”, jednak nawet one, w porównaniu z dawnymi kompozycjami Coultera, brzmią dość miałko i błaho.
Kiedy kilka lat temu pisałem recenzję płyt szwedzkich grup Quilty i Eitre, wskazywałem na to jak bardzo autentycznie brzmi muzyka celtycka w ich wykonaniu. Właściwie tylko nazwiska muzyków pozwalały na odróżnienie ich od Wyspiarzy, a na dodatek mieli swój własny charakter, co dodawało wartości ich płytom. Esbjörn Hazelius, to jeden z muzyków, który współtworzył oba te projekty. Teraz na pewno nikt nie pomyli, nawet tam, gdzie mamy do czynienia z ludowymi motywami z Irlandii czy Szkocji. Powód jest prosty: okazuje się, że oprócz świetnych interpretacji muzyki celtyckiej Hazelius jest także rozkochany w szwedzkiej muzyce tradycyjnej. Z czego to wnioskuję? Słychać to w każdej nucie szwedzkich tańców i folkowych ballad.
Nawet współczesna piosenka, która wyszedł spod pióra Paula Brady`ego („Mary and the Gallant Soldier” w nowej wersji została zaopatrzona w szwedzki tekst i nazywa się „Jungfrun och soldaten”), brzmi spójnie ze szwedzkim repertuarem. Dzieje się tak dlatego, że sam sposób podejścia do grania w gruncie rzeczy przypomina to, jak gra się muzykę folkową na Wyspach Brytyjskich. Czuć to nowe podejście do wszystkich utworów, lekkość i radość grania, towarzyszącą powstawaniu nowych aranżacji. Nawet przy nabożnym psalmie „Till himmelen”, dość oszczędnym w wyrazie, morzmy mówić o nowej, niezwykle ciekawej aranżacji.
Pisząc o tej płycie nie sposób pominąć drugiego z muzyków duetu tworzącego projekt Hazelius Hedin. Johan Hedin gra tu na nyckelharfie i mandolinie, oraz dośpiewuje chórki w refrenach. Jego gra świetnie uzupełnia to, co robi Hazelius, grający na cytrze, gitarze, mandolinie i skrzypcach. Nic w tym dziwnego, Hedin ma również ogromne doświadczenie w graniu muzyki folkowej, choćby w takich grupach jak Bazar Blå czy Luftstråk.
Powstaje w ten sposób muzyka, która może być kwintesencją współcześnie zagranego szwedzkiego folku.
Katowicki Koniec Świata, to zespół, który wywodzi się z podobnego pnia muzycznego jak kapele takie jak Pidżama Porno, czy w późniejszych latach Happysad. Podobnie jak w przypadku pierwszej z tych kapel bardzo ważny jest przekaz płynący z tekstów, za które odpowiada Jacek Stęszewski. Podstawowa różnica między Końcem Świata polega na tym, że choć nawet melodie w niektórych piosenkach mogą brzmieć podobnie, to z tych samych klocków – punk, rock, ska, reggae i folk – obie grupy układają trochę inne budowle. Wywodząca się z punkrocka Pidżama Porno sięgała po folkowe i reggae`owe brzmienia incydentalnie, podczas gdy Koniec Świata rzadko sięga po czysto punkowe brzmienia, wykorzystując niekiedy cięższe gitary, ale jedynie w tle. Właściwie można by więc uznać ich muzykę za folk-rock, z zastrzeżeniem, że zdarzają się piosenki, które choć świetnie pasują do brzmienia zespołu, to trudno je jednoznacznie przypisać do jakiegoś gatunku.
Choć w opiniach dotyczących kolejnych płyt Końca Świata przeważa opinia, że zespół wciąż gra te same fajne piosenki, brzmiące bardzo podobnie, ale niesamowicie wpadające w ucho. O ile w przypadku strony tekstowej i kompozytorskiej rzeczywiście trzeba się zgodzić z taką opinią, to już przy aranżacjach i wykonaniu wygląda to trochę inaczej. „Hotel Polonia” to zdecydowanie płyta o najlżejszym jak dotąd brzmieniu. Tym bardziej może się to spodobać miłośnikom folku, którzy nie przepadają za ostrymi gitarami. Powinni zwrócić uwagę na takie piosenki jak „Liubliu”, „Czarno Białe NYC”, „Piłkarski Poker”, „Duchy Martwych Dni”. „Rezerwowy Pies”, Wesele” i „Pijany Tramwaj”. Ostatnia z tych piosenek, której pierwsza część utrzymana jest w charakterystycznej stylistyce The Pogues mogłaby bez problemu znaleźć się w repertuarze warszawskiej Szwagierkolaski.
Tych, którzy większą uwagę przywiązują do tekstu zainteresuje na pewno tytułowy „Hotel Polonia”, który mógłby wyjść spod pióra Kazika Staszewskiego. Przy niektórych tekstach rozpoznamy charakterystyczną, ironiczną frazę Jacka Kaczmarskiego.
Koniec Świata nie jest grupą folkową, ale muzyka ta jest w ich dorobku na tyle ważna, że warto na nich zwrócić uwagę, choćby po to, by dać im sygnał, że ze strony sceny folkowej również mogą liczyć na dobre słowo.
Pochodząca z Boliwii grupa Alma Eterna proponuje nam folk metal zagrany w dość nietypowy sposób. Wprawdzie podobnie jak w większości tego typu projektów znajdzie się tu miejsce na wolniejsze, prawie poetyckie fragmenty i ostrzejsze, w tym przypadku power metalowe, granie, to jednak już sam kraj pochodzenia sugeruje nam, że musi to być coś niezwykłego.
I rzeczywiście folkowe elementy, które nawiązują z jednej strony do tradycyjnej muzyki boliwijskiej, z drugiej zaś do tajemniczych, bliżej niezidentyfikowanych rejonów, kojarzących się z klimatami rodem z krain fantasy, są tu bardzo nietypowe. Na dodatek – co ciekawe – świetnie korespondują z wykonywanym przez Alma Eterna heavy/power metalem.
Za elementy folkowe odpowiedzialny jest tu Daniel Lopez, muzyk grający na różnego rodzaju fletach czy fletniach. Równie wyrazisty wpływ na brzmienie zespołu ma śpiewający po hiszpańsku wokalista Rolando Elías C., dysponujący szeroką skalą, potrafiący wyciągać bardzo wysokie tony.
Choć potomkowie Inków nie odrywają tu bynajmniej Ameryki (Południowej!), to jednak posłuchać ich warto ze względu na interesujące podejście do znanego już patentu, polegającego na łączeniu folku z metalem.
Holenderska wokalistka, w której głosie pobrzmiewaja soulowe nutki, wzięła się za repertuar znany głownie miłośnikom celtyckich piosenek ludowych i klasyki amerykańskiego folku. Obok utworów tradycyjnych, znalazło się tu miejsce m.in. na piosenki Mary Chapin Carpenter, Karine Polwart, Johna Vestera i Nicka Drake`a. Przejmująca interpretacja „One of These Things First”, przeboju tego ostatniego autora, pokazuje jak wiele interesującego holenderska wokalistka może wnieść swoim stylem do muzyki folkowej.
Ciekawie brzmią również zestawione obok siebie irlandzka „Siuul A Ruin” i amerykańska „Oh Suzanna”. Choć pozornie to zupełnie inne klimaty, okazuje się, że Leoni i jej zespół potrafią wydobyć z tej ostatniej piosenki jej prawdziwą głębię.
Choć podczas sesji towarzyszyli Leoni Jansen niemal wyłącznie holenderscy muzycy, udało im się wyczarować dość niezwykłą płytę. Wszystko ma na niej swoje własne miejsce.
Niemiecki duet folkowy PurPur tworzą dwie panie, które przyjęły sobie pseudonimy Gabria i Leonora. Początkowo występowały pod taką właśnie nazwą, z czasem zmieniły jednak szyld i od tego czasu są znane jako PurPur.
Muzyka którą grają, i która wypełnia ich trzeci album, to połączenie brzmień muzyki dawnej z klimatami fantasy. Obie panie wywodzą się ze środowiska graczy role-playing games, a ich zespół, to rodzaj kreacji scenicznej, w której wcielają się w role kobiet-bardów.
Drugim biegunem muzycznych wpływów są tu brzmienia celtyckie. Dlatego właśnie płyta zaczyna się od pięknej szkockiej ballady „Ready for the Storm”, a gdzieś po drodze napotykamy inny folkowy przebój, „Black is the Colour”. Najbardziej istotne są tu jednak własne kompozycje, które pokazują talent do pisania ciekawych melodii. Piosenki takie jak “Ein letztes Mal” czy ”Das Lied vom guten Willen” to przykład świetnej roboty. Nawet nie znając niemieckiego można wczoć się w nastrój i poczuć się przez chwilę jak jeden z bohaterów któregoś ze światów fantasy, siedzących koło ognia w starej, pachnącej drewnem i jedzeniem gospodzie…
PurPur to grupa pod wieloma względami nawiązująca do sceny, którą tworzą zespoły takie jak Faun czy Omnia. Jedynym mankamentem jest tu dość minimalistyczna forma. Aranżacjom przedstawionym na „ZwillingsFolk” daleko do tych znanych na z płyt wspomnianych już formacji. Jednak warto zauważyć, że PurPur nadrabiają wszelkie braki autentyzmem swojego przekazu. Słuchając ich muzyki zapomina się, że na co dzień nie są bardami w spódnicach.
Amerykańska grupa Smithfield Fair stałą się jednym z klasyków folkowego grania, choć nigdy nie należeli do najbardziej znanych i najpopularniejszych zespołów. A jednak ich wytrwałość sprawiła, że mają dziś wysoką pozycję. Nic dziwnego. Ponad 40 lat na scenie i prawie 30 płyt w dorobku, to niebanalne osiągnięcie. Dlatego warto posłuchać jak grupa brzmi obecnie, zwłaszcza że spora część repertuaru, to kompozycje autorskie.
Otwierająca album piosenka “Have a Good Time” wprawia słuchacza w dobry nastrój, dokładnie tak, jak zapowiada to tytuł. Zaskakujące jest to, że utwór ten rozwija się w lekko folk-rockowe granie, takie jakie znamy choćby z nowszych nagrań Fairport Convention lub Albion Band w wersji akustycznej sprzed kilkunastu lat. Wrażenie to potęguje barwa głosu Dudley-Briana Smitha, który śpiewa momentami niemal tak samo jak Simon Nicol. Podobne wrażenie sprawia jego głos, choćby w “Just a Lullaby”.
Zdarza się jednak, że w muzyce Smithfield Fair pojawiają się czasem nietypowe nutki. Tak jest w przypadku “Every New Day”, “On My Way Back Home”, które przypominają raczej hippisowskie korzenie współczesnego ruchu folkowego, niż granie jakie znamy z dzisiejszych scen muzyki celtyckiej.
Śpiewane przez Jan Smith piosenki, takie jak “Until I Find You”, “April Fool” również dobrze wpisują się w klimat płyty, potwierdzając że Smithfield Fair, to grupa, która ma jeszcze całkiem sporo do zaproponowania swoim słuchaczom.
Jedyna pożyczona piosenka na tej płycie, to “At the Fair”, którą napisał John Licari. Jednak prawdopodobnie nawet i ona została napisana dla Smithfield Fair, ponieważ trudno znaleźć jakikolwiek inny ślad fonograficzny po tym utworze.
„Every New Day”, to przykład dobrze napisanych i ciekawie zagranych współczesnych piosenek, świetnie wpisujących się w nurt celtyckiego, ale i amerykańskiego folku. Nic w tym dziwnego, grają przez ponad 40 lat na scenie obok zespołów skoncentrowanych na bliższych sercu przeciętnego Jankesa emocjach, Smithfield Fair trochę takimi klimatami przesiąknęli. Sprawia to, że ich muzyka staje się jeszcze bardziej ciekawa i różnorodna.
Pierwotne wydanie tej płyty, to jedenaście utworów z 1992 roku, które oprócz samej klasycznej już folkowej wokalistki napisali m. in. Janis Ian, Mary Chapin Carpenter, Ron Davies, John Stewart i John Hiatt. To zestaw świetnych utworów, nic więc dziwnego, że świetnie poradziła ona sobie na amerykańskich listach sprzedaży.
Podbarwiony bluesem i country amerykański folk, to to, z czego Beaz była najbardziej znana. Choć na półkach w sklepach płytowych zawsze znajdziemy sporo jej płyt, to zwykle będą to składanki lub niewiele warte koncertówki, powstające często dość przypadkowo. Dlatego wydany w 1992 roku album „Play Me Backwards” był sporą sensacją, ponieważ przynosił słuchaczom premierowy materiał studyjny, na dodatek świetnie zagrany i zaśpiewany.
Dziś, choć minęło już ponad 20 lat od premiery, wciąż świetnie słucha się tych piosenek.
Wydanie edycji kolekcjonerskiej z 2011 roku, to już pozycja obowiązkowa dla fanów Baez. Dlaczego? Przede wszystkim przez wzgląd na drugą płytę, która zawiera nagrania demo piosenek, które przy wyborze materiału na płytę zostały odrzucone. Czy są to gorsze utwory? Oczywiście że nie, tyle tylko ze nie pasują do dość wyrazistego brzmienia podstawowej jedenastki.
Co ciekawe w przypadku dziesięciu utworów z drugiego krążka, słowo „demo” wydaje się nieco nie na miejscu. To studyjne nagrania, ciekawie, choć może nieco skromniej zaaranżowane, ale brzmiące bardzo dobrze. Można je więc uznać za pełnowymiarowy dodatek do studyjnego dorobku tej niebanalnej artystki.
Wśród gwiazd folku Joan Baez jest jedną z tych, które wciąż potrafią inspirować nowe pokolenia wokalistów. Szkoda tylko że tak rzadko mamy okazję posłuchać jej nowego materiału
Czy zastanawialiście się kiedyś jak brzmiałaby muzyka irlandzka, gdyby The Beatles powstali w Dublinie, a nie w Liverpoolu? Ja też nie. Ale wiem już jak brzmiałyby dziś kapele pokroju Dropkick Murphy`s, gdyby Wielka Czwórka w bardziej oczywisty sposób inspirowała irlandzkich folkowców. Odpowiedź brzmi prosto: brzmieliby jak Irish Moutarde.
Wbrew nazwie zespół ten nie pochodzi z Irlandii, a z Kanady. Praktycznie każdy z ich utworów, to punkowy hymn z dudami, mandolinami czy czym tam jeszcze chcecie. Choć mariaż folku z punkiem nie jest już niczym oryginalnym, a nawet ostrzejsze, bliższe hardcore`owi a nawet thrash metalowi rytmy nikogo już nie dziwią, to jednak muzyka Irish Moutarde pozostaje szalenie oryginalna. Dlaczego?
Po pierwsze same kompozycje są w odpowiedni sposób zagmatwane. Rożnych wstawek, przejść i zmian nastroju nie powstydziliby się nawet muzycy z Iron Maiden, słynący z upychania różnych wątków w swoich utworach.
Po drugie mimo szybkich rytmów muzyka ta nie męczy ani nie nudzi, jest na tyle różnorodna, że słucha się jej z dużą przyjemnością. Oczywiście pod warunkiem, ze ktoś lubi brzmienie ostrych gitar. Słychać je nawet w spokojniejszych utworach, więc jest to zdecydowanie muzyka dla fanów ostrzejszych odmian rocka w folku.
No i wreszcie po trzecie: harmonie wokalne w Irish Moutarde to bardzo ciekawa historia, ponieważ mimo punkowego pazura sporo w nich brzmień zaczerpniętych właśnie z beatlesowskiego rocka, dzięki czemu są o wiele bogatsze. Czyste i ładne brzmienia towarzysza tu często ostremu punkowemu zdzieraniu gardła, tworząc interesujący muzyczny kolaż.
Podobnie jak wiele innych kapel obok swoich własnych piosenek Irish Moutrade proponują nam kilka standardów. Jednak ani „The Fields of Athenry” ani „The Wearing of the Green” nie zachwycają. Szkoda że nie pokombinowali trochę więcej przy tych utworach. Ewentualnie można było w to miejsce zaserwować kolejne własne kompozycje, które wychodzą zespołowi bardzo dobrze.