Page 15 of 285

Orkiestra Samanta „Sztorm”

Wrocławska Orkiestra Samanta zmienia się z każdą kolejną płytą. „Sztorm”, to już materiał na światowym poziomie. Folkowe granie, podbarwione celtyckimi elementami, z autorskimi
(w większości) utworami, to dziś standard wśród zespołów grających tego rodzaju muzykę. Mało kto nagrywa już płyty z samymi tradycyjnymi utworami, każda grupa, która ma choć
trochę ambicji twórczych próbuje swoich sił w zaprezentowaniu własnego oblicza za pomocą piosenek i melodii pisanych przez członków tych zespołów. Dokładnie tak samo jest z
Orkiestrą Samanta. Folk-rockowe granie, niebanalne aranże i fajne melodie, to największy atut tej płyty.
Z tekstami jest różnie. Znajdują się tu utwory, których słowa robią dobre wrażenie (m. in. „Finn McCool”, „Holm Land”, „Jak niebo Irlandii”) takie, w których zdarza się czasem
jakiś stylistyczny zgrzyt („Cutty Sark”, „Wikingowie”) i wreszcie też i takie, bez których płyta mogłaby się obejść („Za zdrowie kapitanów”). Tych ostatnich jest na szczęście
najmniej.
Ciekawie brzmi za to tradycyjna „Foggy Dew” z polskim tekstem, która w pewnym momencie przeradza się w folk-rockową lokomotywę. Dobre wrażenie robi również Zwycięstwo”, czyli
przeróbka piosenki „Victiory!”, otwierającej przed laty telewizyjny magazyn „Morze”. Paradoksalnie jednak najciekawszym utworem wydaje się ballada „Jak niebo Irlandii”.
„Sztorm”, to najcięższa brzmieniowo z dotychczasowych płyt Orkiestry Samanta. Spora w tym zasługa mocniejszych brzmień perkusji i gitary elektrycznej. Jak wspomniałem na wstępie
jest to już granie, którego zespół nie musiałby się wstydzić za granicą. Możne z elementów ska w „Za zdrowie kapitanów” można by zrezygnować, z drugiej strony niemieckie kapele
w rodzaju Fiddler`s Green już nie takie nowinki dodawały do celtyckiego grania. Może więc pora wysyłać płyty do zagranicznych recenzentów? To dobra droga do otwarcia się na
zagraniczny rynek koncertowy.

Rafał Chojnacki

Irish Expirience „Green Energy”

Zaczynają spokojnie. Od przyczajonego riffu i melodii „The Wicked Jig”, wygrywanej na skrzypcach. Później jest już trochę ostrzej, ale wszystko pozostaje w granicach celtyckiego rocka i folku, dość tradycyjnie pojmowanego, z dużą ilością ludowych melodii. Płyta jest więc dość spójna, mimo, że spojrzenie, jakie na muzykę celtycką mają Joe Bowbeer, Tom Hotchkin i Tom May jest nieco odmienne, niż to, do którego się przyzwyczailiśmy.
The Irish Expirience, to właściwie trio, choć w studio wspiera ich w różnych momentach aż piątka zaprzyjaźnionych muzyków. Zdarza się, że dzięki temu niektóre z utworów, jak np. „Brendan McGlinchey`s” czy „Bunch of Keys” nabierają ciekawszych brzmień.
Można tej płycie zarzucić surowość formy, ponieważ do pierwszej ligi celtyckiego rocka mają jeszcze daleko, warto jednak obserwować ich kolejne wydawnictwa, ponieważ The Irish Expirience, to porządne irlandzkie granie z przytupem. Nie tylko na Dzień Świętego Patryka.

Rafał Chojnacki

Cookies N Beans „Tales from a Trailor Trash Soul”

Żeńskie trio Cookies N Beans, to szwedzka odpowiedź na popularność pop folkowych brzmień, zwłaszcza tych, nawiązujących do amerykańskiego folku. Nic więc dziwnego, że na debiutanckim albumie tej grupy wszystkie piosenki zaśpiewane są po angielsku. Również tematyka kojarzy się z amerykańskimi piosenkami: są pociągi, nieszczęśliwa miłość i problemy z alkoholem. Jeżeli dodamy do tego trzy żeńskie głosy, harmonijkę ustną, gitarę dobro i sporo zabawy, którą najwyraźniej dziewczyny miały podczas nagrywania tej płyty, można dojść do, że jest to debiut udany.
Jedno, czego na tej płycie zabrakło, to różnorodności. Wprawdzie znajdziemy tu galopujące piosenki i spokojne ballady, ale problem kryje się gdzie indziej. Kiedy każda z wokalistek śpiewa osobno, słychać jak bardzo rożnymi barwami głosu dysponują, ale śpiewając razem próbują za wszelką cenę stworzyć jednolite unisono. Być może zabrakło kogoś, kto dobrze poustawiałby im głosy. Trzeba jednak pamiętać, że mamy do czynienia z pierwszym albumem tego zespołu. Frida Öhrn, Linda Ström i Charlotte Centervall mają już na koncie kolejne płyty oraz występy w uwielbianych w Szwecji eliminacjach do Eurowizji.
Obecnie można już mówić o fenomenie popularności Cookies n Beans w całej Skandynawii. Czy spodobałyby się nad Wisłą? Myślę że tak. W ich muzyce nie ma nachalnej przebojowości, nawiązują raczej do klimatów z lat 50, zamiast do aktualnych list przebojów. Ma to swoją wartość.

Rafał Chojnacki

Askfödd „Oppe Te Dans”

Podbarwiony metalem szwedzki folk-rock może czasem brzmieć jak niemiecki walec, który gonią górale ze skrzypcami, ale może też brzmieć ciężko ale selektywnie. Dokładnie tak jak Åskfödd. Dobrze słychać tu zarówno dźwięki gitar, jak i folkowe brzmienia. Być może wokal Tobiasa Dona Rydsheima mógłby czasem być nieco bardziej wyeksponowany , ale nawet ten mankament nie przeszkadza w odbiorze.
Grupa Åskfödd pochodzi z Norrtälje. miasta położonego niedaleko Sztokholmu. Historycznie ziemie te były zamieszkane przez rybaków i morskich rozbójników, którzy chętnie wyprawiali się na południe. I takie właśnie brzmienia znajdziemy w muzyce szwedzkich folk-rockowców. Czasem bywa rubasznie, nawet biesiadne (choć rzecz jasna bez żadnej dyskoteki), jednak nawet wówczas muzyka ta nie traci lekkości, jaką znamy z nagrań takich grup jak Hedningarna czy Hoven Droven. Podstawowa różnica polega na tym, że Åskfödd chętniej sięgają po hard rockowe solówki i ich muzyka skierowana jest raczej do miłośników głośniejszego grania.
Piosenki zarejestrowane na „Oppe Te Dans” są niesamowicie chwytliwe i nośne, nie tylko dzięki epickim chóralnym refrenom, ale również dzięki melodiom, bezpośrednio odwołującym się do tradycyjnych szwedzkich tańców. Od całości odróżnia się tylko kompozycja Snart Är Det Måndag (I November Igen), nieco bardziej popowa, niemal radiowa.
Najciekawsze jest to, że grupę Åskfödd tworzą młodzi ludzie. To tłumaczy ich rockowa orientację i brak zadęcia, które często słychać w nagraniach starszych kapel. Piosenki są zadziorne i nie ma wątpliwości, przy dobrej promocji zespół ten miałby dużo do powiedzenia, ponieważ nie jest kolejnym klonem bardziej znanych kapel, a samodzielną, twórcza jednostką.

Rafał Chojnacki

Innisfree „Sixpack”

Ta płytka to prawdziwy sześciopak. Zgodnie z tytułem znajdziemy tu sześc utworów, warto dodać, że są to w większości dość znane standardy. „Bonnie Ship the Diamond”, „The Foggy Dew”, „Back Home to Derry” czy „I`ll Tell Me Ma” rozpoznają na pewno wszyscy fani takiego grania. Nieco mniej ograne „Aragon Mill” i „My Heart It Belongs to She” są w tym przypadku drobną ozdobą, choć to też nie jakieś wykopaliska. Można od czasu do czasu natknąć się na te utwory na płytach zespołów, które eksplorują irlandzką tradycję pubowego grania.
Jörg Eibner, Roland Noack i Martin Wiesel – to trójka muzyków tworzących Innisfree. Chociaż słychać wyraźnie, że grają wyłącznie dla przyjemności, to jednak jest w ich grze coś autentycznego. W Niemczech nie brakuje zespołów grających muzykę celtycką, jednak nie zawsze brzmi ona tak sympatycznie jak w tej odsłonie.

Rafał Chojnacki

Ulvsand & Hjetland „Ulvsand & Hjetland”

Duńsko-szwedzki duet, który tworzą pochodzący ze Szwecji Jens Ulvsand i Dunka Jullie Hjetland, to grupa opisująca swoją muzykę jako „nordycki folk”.
Jednak już po pierwszym przesłuchaniu ich płyty dochodzimy do wniosku, że to o wiele za ciasna szufladka. Chociaż rzeczywiście słychać w tej muzyce brzmienia północy, to jednak jest ona nagrana z użyciem dość nietypowego – jak na tamte warunki instrumentarium. Wprawdzie pochodzące z Bałkanów bouzouki bardzo dobrze zakorzeniło się w tradycji irlandzkiej i coraz częściej sięgają po nie Skandynawowie, to jednak trudno uznać je za instrument typowy dla muzyki północy. A to właśnie brzmienia bouzouki, na którym gra Jens, dominują na tej płycie. Jullie sięga za to czasem po ukelele, które robi w ostatnim czasie niesamowita karierę, nie tylko wśród muzyków folkowych. Jednak dla nordyckiego folku to wciąż nietypowy instrument.
Repertuar jest również nie całkiem jednoznaczny. Przeważają autorskie utwory Ulvsanda i Hjetland, osobiste, pełne pasji i ciekawie zaaranżowane, rzeczywiście mocno osadzone zarówno w tradycji muzyki folkowej, jak i w skandynawskim nurcie bardów, wykonujących swoje własne ballady. Wokal Jullie dobrze podkreśla ekspresję tych piosenek.
Ciekawostką jest utwór otwierający płytę, składający się z piosenki najbardziej znanego szwedzkiego barda, Cornalisa Vreeswijka „Visa I Vinden”, połączonej z utworem ludowym „Aire from Brae”, pochodzącym z Szetlandów. Brzmi to ciekawie, zwłaszcza, że całość otrzymała aranżację pasującą do autorskich utworów duetu. Podobnie ma się sprawa z kolejną niespodzianką na płycie, czyli utworem „Bodaibo” Włodzimierza Wysockiego, które znamy choćby z wykonań Wiktora Zborowskiego lub Pawła Kukiza.
Duet Ulvsand & Hjetland tworzy ciekawą mieszankę, wykorzystując różne źródła i inspiracje (oprócz wspomnianych mamy jeszcze ludową melodię z Norwegii), kreuje jednolitą stylistycznie, otuloną w chłodne barwy północy muzykę, do której pojęcie „nordycki folk” wprawdzie pasuje, ale jak już wspomniałem, jest nieco zbyt ciasne. Mimo minimalistycznego instrumentarium dzieje się w tych dźwiękach i wiele więcej.

Rafał Chojnacki

Taliska „Celtic Cafe”

Utrzymana w komiksowym stylu okładka przedstawia piątkę dobrze bawiących się muzyków. Trzech panów gra na instrumentach, mają dudy, gitarę i skrzypce. Dwie uśmiechnięte panie najprawdopodobniej wtórują im wokalnie. Wnętrze przedstawia jakąś kawiarnię, prawdopodobnie tytułową „Celtic Cafe”.
Na obrazku znajduje się oczywiście zespół Taliska, w składzie który nagrał ten album. Prawda jest jednak nieco bardziej skomplikowana, niż komiksowa ilustracja. Obie wspomniane panie – Claire Patti i Natascha Trinkle, nie tylko śpiewają, ale również grają. Claire sięga czasem po harfę, piano accordion i inne instrumenty, zaś Natasha dodaje do tego basowe brzmienia wiolonczeli. W śpiewie wspiera je z kolei Marcus de Rijk, uśmiechnięty gitarzysta z rysunku.
Podstawą repertuarową kwintetu jest muzyka szkocka. Tradycyjne i współczesne kompozycje z Górzystej Krainy nabierają w ich wykonaniu nowego charakteru, choć wykonane są według tradycyjnego standardu, czasem nawet nieco zbyt chropowato. Tyle tylko, że to właśnie ta chropowatość nadaje muzyce Taliski autentyczności.
Wystarczy wysłuchać niepokojącego wstępu do „Prince Charlie`s Set”, by doskonale zrozumieć jakie zamierzenia mają muzycy.
Na koniec warto zaznaczyć, że grupa pochodzi z Australii. Jakie to ma znaczenie? Chyba żadnego, skoro ukochali sobie szkockie granie i wykonują ta muzykę ze znawstwem i z pasją.

Rafał Chojnacki

Drakum „Around the Oak”

Choć to tylko trzy utwory, na ich podstawie bez problemu można sobie wyrobić opinię o hiszpańskiej grupie Drakum.
Sympatyczne folk metalowe granie, z trolowatym pośpiewywaniem. Z jednej strony to nic specjalnego, zwłaszcza jeżeli weźmiemy pod uwagę patetyczny, quasi celtycki klimat. Z drugiej jednak trzeba przyznać, że zespół stara się utrzymać uwagę słuchacza, zmieniając napięcie w utworach, kombinując z tempami i całkiem udanie korzystając z folkowych elementów. Skrzypce rzeczywiście są tu bardzo ważnym elementem, nie stanowią tylko wypełniacza w muzyce.
Znacznie słabiej wychodzi romans z black metalem. Gdyby w przyszłości takie elementy zniknęły z muzyki Drakum, choćby na korzyść bardziej rozwiniętych partii w stylu hard&heavy lub choćby thrash metalowych, byłoby to z dużym zyskiem dla muzyki zespołu.

Rafał Chojnacki

Lád Cúig „Tenim les arrels”

Katalońska grupa Lád Cúig debiutuje swoim folk-rockowym materiałem, zatytułowanym „Tenim les arrels”. Znajdziemy tu echa muzyki nawiązującej do brzmień celtyckich, charakterystycznych dla tamtejszych plemion, ale również z delikatnymi nawiązaniami irlandzkimi i szkockimi w melodiach. Trafimy też na delikatne orkiestracje, dudziarską orkiestrę, rasowe brzmienia ska i masę innych rzeczy. Lád Cúig zaskakują bogactwem nawiązań i rozwiązań. Słuchając ich albumu nietrudno dojść do wniosku, że nagranie tego albumu było bardzo kosztowne. Wystarczy posłuchać jak skonstruowane jest intro, którego melodia przechodzi różne wolty stylistyczne, stanowiąc niejako zapowiedź tego, co znajdziemy w dalszej części płyty.
Są momenty, kiedy Katalończycy próbują zagrać ostrzej, nieco bardziej punk-folkowo (np. w „Patrick McKenzie”), jednak to tylko drobny odcień na ich autorskiej mozaice. W odróżnieniu od kapel takich jak Flogging Molly czy Fiddler`s Green grupa Lád Cúig brzmi bardziej selektywnie i o wiele radośniej.
Być może to zasługa katalońskiego słońca, ale ja uważam, że chodzi tu raczej o Flàvię, wokalistkę, która wykonywała większość partii wokalnych w czasie gdy zespół nagrywał tą płytę. W jej głosie jest dużo radości, nie pozostaje to więc bez wpływu na całokształt brzmienia. Z uzyskanych przeze mnie informacji wynika, ze drogi śpiewaczki kapeli rozeszły się po nagraniu tej płyty, a zespół brzmi obecnie nieco mocniej. Zobaczymy jak to będzie. Mam tylko nadzieję, że nie zatracą swojego charakteru i nie utoną w zalewie podobnych do siebie kapel. Szkoda by było potencjału, który mają i który na tej płycie doskonale wykorzystali.
„Tenim les arrels” to debiut dojrzałego zespołu, którego muzycy wiedzą co chcą osiągnąć. Pozostaje więc trzymać za nich kciuki i liczyć na to, że kolejny album dorówna tej płycie.

Rafał Chojnacki

Nordman „Patina”

Szwedzka grupa Nordman działa z przerwami od 1993 roku. Choć zwykła się ją uważać za zespół łączący folk z rockiem, trzeba przyznać, że z upływem lat rockowa nuta stała się coraz mniej słyszalna. Najnowszy album, to próba spojrzenia na najciekawsze piosenki Nordmana od strony całkowicie akustycznej. Co zatem pozostało? Mieszanka popowych ballad z folkowym feelingiem i rozbudowanym instrumentarium, w którym znajdziemy różnego rodzaju flety, piszczałki, dudy czy nyckelharfę. Oprócz tego sporo tu typowych dla pop-folku orkiestracji. Trzeba jednak przyznać, że trzymają one poziom, ponieważ aranżacje nawiązują do szwedzkiej muzyki ludowej i dawnej.
Efekt w postaci akustycznych wersji jest dość ciekawy, ponieważ w gruncie rzeczy trzon zespołu, to tylko dwie osoby. Håkan Hemlin jest wokalista, zaś Mats Wester gra na nyckelharfie (jest też autorem większości utworów). Pozostałe dźwięki pochodzą od zaproszonych do współpracy muzyków. Najważniejszymi gośćmi są tu pianistka Danielle Strömbäck i flecistka Claudia Müller. To ich grę najczęściej słyszymy na tym krążku.
Niekiedy repertuar może być odrobinę monotonny, zwłaszcza jeżeli od tego krążka zaczynałoby się swoją przygodę z Nordmanem. Jeśli jednak weźmie się pod uwagę, że na ostatnich studyjnych płytach tego projektu dominował pop-folk podbity plastikowymi rytmami z komputera, to o wiele łatwiej docenić dźwięki, które słyszymy na nowym krążku.
Wokal Hemlina jest taki, jaki jest i niewiele da się z tym pewnie zrobić. Nieco mrukliwy, trochę marudny, ale na tyle charakterystyczny, że wpasował się w brzmienie zespołu na tyle mocno, że dziś trudno sobie wyobrazić, by utwory te wykonywał kto inny.

Rafał Chojnacki

Page 15 of 285

Powered by WordPress & Theme by Anders Norén