Page 23 of 285

Kebnekajse „Adventure”

Szwedzka grupa Kebnekajse była w latach siedemdziesiątych jednym z czołowych europejskich zespołów łączących rock progresywny z folkiem. Sześć płyt, które wówczas nagrali, to absolutna klasyka folk-rockowego grania. Dziś może już nieco zapomniana.
Co prawda na scenę grupa powróciła już w 2001 roku, jednak dopiero od 2009 gra na tyle regularnie, by nagrywać płyty. Ten okres zaowocował aż trzema krążkami pełnymi nowej muzyki. „Adventure”, zarejestrowany w 2012 roku, to najnowszy z nich.
Długie i rozbudowane kompozycje, w których wielką dbałość położono na niuanse aranżacyjne, to od samego początku wizytówka grupy. Kebnekajse zawsze grało precyzyjnie, ale z polotem charakterystycznym dla prog-rockowych muzyków.
Choć większość kompozycji w repertuarze Szwedów, to utwory instrumentalne, to jednak zawsze zdarzało im się trochę pośpiewać. Piosenki takie jak „Spelmannen”, „Aventure” i „Battery” dodają ciekawego klimatu płycie. Pierwsza z nich to wiersz Dana Anderssona, z muzyką lidera Kebnekajse, Kenny`ego Håkanssona. Rewelacyjnie brzmiące teksty do drugiej i trzeciej piosenki napisał Hassan Bah, szwedzki muzyk i poeta, współpracujący z zespołem od 1972 roku. W brzmieniu „Aventure” łączą się francuskie elementy kolonialne i szwedzki folk. „Battery”, to z kolei rodzaj suity, która zamyka całą płytę. Afrykańskie wokalizy pasują do jej transowego klimatu.
Zdaję sobie sprawę, że Kebnekajse to zespół mało znany w Polsce. Jeżeli jednak ktoś ma ochotę na dobrą muzykę i jest otwarty na niebanalna i nieoczywiste dźwięki, to powinien koniecznie poszukać ich nagrań.

Rafał Chojnacki

Sofia Jannok „Ahpi – Wide as Oceans”

Szwedzka scena folkowa przypomina obie od czasu do czasu o muzyce ludu, który przez wieki zepchnięty był w niepamięć. Chodzi tu o Samów, których w Polsce przez lata zwykło się nazywać Lapończykami. Najbardziej znaną wokalistką, odwołującą się w swojej twórczości do tradycyjnej stylistyki śpiewania joik, jest niewątpliwie Norweżka Mari Boine. Mam jednak wrażenie, że Szwedka Sofia Jannok może być dla niej ogromna konkurencją.
Płyta „Ahpi” to jej trzeci album ze współczesną muzyką wywodzącą się z kultury Samów. Zawiera kompozycje stonowane, doskonale nadające się do słuchania zarówno w tle, jak i podczas chwili relaksu, kiedy możemy skupić się na prezentowanych dźwiękach. Płyta ta brzmi zupełnie inaczej, jeśli damy jej szansę i głębiej się wsłuchamy. Przy powierzchownym, przypadkowym odbiorze ginie nam bowiem wiele niuansów, które możemy poznać wsłuchując się w strukturę każdego utworu.
Do najciekawszych kompozycji zaliczyć możemy tytułowy „Ahpi” (w którym głos Sofii kojarzy się nieodparcie z Dolores O`Riordan z zespołu The Cranberries), „Viviann” oraz duet wykonany z Kristianem Antillą, którzy przynosi nam nieco nowofalowych brzmień ubranych w etniczno-rockową stylistykę.

Rafał Chojnacki

Fenians „Take Me Home”

Był taki okres, kiedy kanadyjska grupa The Fenians była dla mnie dość ważnym zespołem. Mimo że zawsze była to rozrywkowa formacja, traktujące swoje celtycko-rockowe granie z przymrużeniem oka, to jednak brzmieli na tyle ciekawie i oryginalnie, że z zainteresowaniem śledziłem ich poczynania. Po wydanej w 2004 roku płycie „Every Day`s a Hooley” na kilka lat zamilkli. Jednak kiedy dowiedziałem się że wracają z nowym materiałem, od razu się nim zainteresowałem.
Jak zwykle w przypadku The Fenians mamy do czynienia z celtyckim folkrockiem, choć trzeba przyznać, że tym razem zwłaszcza strona rockowa brzmi bardzo rzetelnie. Takiej solówki jak w „Malachy” chyba jeszcze nigdy nie mieli!
Sporo tu autorskich piosenek, nawiązujących do historii i mitologii Zielonej Wyspy, czego przykładem może być wyśmienita piosenka „Banshee Under My Bed”, w której obok celtyckich fragmentów znalazło się jeszcze miejsce na kilka orientalizmów. Tradycyjne utwory, które od zawsze pojawiają się na płytach tej formacji, to tym razem najprawdziwsze szanty. „Leave Her Johnny” zaaranżowana została jak folkowa ballada, która z czasem zamienia się w skoczne… ska! Warto tej próbki posłuchać, ponieważ piosenka wciąż pozostaje szantą. Z kolei „Ruben Ranzo” od początku brzmi dość egzotycznie, głównie za sprawą nietypowych bębnów, które towarzyszą śpiewnej a cappella pieśni.
Wśród pozostałych piosenek warto wyróżnić otwierający album utwór „On the Road to Ballybrack”, utrzymaną w kanadyjskim klimacie tytułową „Take Me Home” i balladową „Why Can`t a Man be True”. Pozostałe piosenki też brzmią ciekawie, dzięki czemu spotkanie po latach odbyło się w miłej i sympatycznej atmosferze.

Rafał Chojnacki

Waylander „Kindred Spirits”

Płyta „Reawakening Pride Once Lost”, nagrana w 1998 roku dla słynnej Century Media, sprawiła, że muzyka irlandzkiej folk-metalowej grupy Waylander trafiła do szerokiego grona odbiorców. Nie ukrywam, że stałem się wówczas bacznym obserwatorem ich poczynań. Co prawda gniewne pokrzykiwania ArdChieftaina O`Hagana nie przekonały mnie za bardzo, ale sama muzyka miała w sobie coś, co sprawiało, że chciało się jej słuchać. Album „The Light, the Dark and the Endless Knot” z 2001 roku nie brzmiał już tak świeżo. Później w grupie nastąpiły przetasowania, a ja straciłem ich z oczu.
Przy okazji słuchania płyty „Kindred Spirits” odkryłem, że po wznowieniu aktywności Waylander nagrał jeszcze jeden krążek, zatytułowany „Honour Amongst Chaos”, ktory ukazał się w 2008 roku. Jednak biorąc pod uwagę to co słyszałem na „Kindred Spirits” mam spore wątpliwości co do sensu poszukiwania poprzedniej płyty.
„Kindred Spirits” to album dość wtórny w stosunku do poprzednich krążków. Gitary wycinają jak dawniej, bardziej thrashowo niż heavy metalowo, ArdChieftain powrzaskuje, w tle smętnie poświstuje grający na tin whistle Dave Briggs i… to właściwie wszystko. Może trochę lepiej niż na wcześniejszych płytach brzmią tu chóry, ale to trochę mało.
Najlepsze utwory w tym przeciętnym zestawie, to próbujący nieśmiało zmierzać w kierunku black metalu „Lámh Dearg”, akustyczny „Grave Of Giants” i tytułowy „Kindred Spirits”, który można uznać za kwintesencję stylu Waylandera. Tyle tylko ze wychodzi na to, że od kilkunastu lat te grupa nagrywa wyłącznie rzeczy, które są kwintesencją ich stylu.

Rafał Chojnacki

Menele „Menele”

Warszawska grupa Menele wywodzi się spośród muzyków tworzących popularne stołeczne grupy wykonujące piosenkę żeglarską. Jednak zamiłowanie do miasta w którym mieszkają i wyjątkowego klimatu przedwojennej Warszawy sprawiło, że sięgnęli po kilka starych, znanych wśród miłośników miejskiego folku utworów. Tak zaczął się projekt, który początkowo miał zakończyć się na pojedynczym występie podczas Święta Taniego Wina w „Gnieździe Piratów”. Sukces tego projektu sprawił, że muzycy wrócili do tego pomysłu, grając od czasu do czasu kolejne koncerty. Formacja, która w ten sposób powstała, została ochrzczona nazwą Menele, odnoszącą się w pewien sposób do spuścizny warszawskich ulic i podwórek, a przynajmniej do tego co dziś z niej zostało.
Choć początkowo skład zespołu był raczej wynikiem towarzyskiego porozumienia pomiędzy warszawskimi muzykami, których połączyła wspólna atencja dla warszawskiego folkloru, to jednak od samego początku za duszę tej niezwykłej grupy uważa się dwóch frontmanów i wokalistów: Mariusza Kuczewskiego i Dariusza Wołosiewicza. To oni są również dostarczycielami nowych kompozycji, które stanowią połowę zawartości debiutanckiego krążka Meneli.
Druga połowa płyty, to starannie wybrane kompozycje, które można już dziś uznać za tradycyjny warszawski folklor. Oczywiście mają one swoich autorów, tam gdzie było to możliwe, są oni wymienieni na okładce, jednak utwory te miały już tyle wykonań, że stały się niejako własnością warszawskich ulic i podwórek. Można je usłyszeć w wykonaniach Kapeli Warszawskiej, Kapeli Czerniakowskiej i wielu innych mniej znanych podmiotów wykonawczych. Niektóre zaś pamiętamy z wykonań Stanisława Grzesiuka, który wciąż jest niedoścignionym wzorem dla stołecznych bardów.
Wybrane na tą płytę piosenki – „Jadziem, panie Zielonka”, „Chodź na Pragę”, „Ach, Franka, Franka”, „Bal u Starego Joska”, „Chodź na piwko” i „Apasz” – w większości dotyczą klimatów pijackich imprez i warszawskich knajp. Bardzo podobna jest tematyka autorskich utworów Meneli.
Otwierająca płytę „Syrenka” Kuczewskiego, to piosenka, którą jakiś czas temu jej autor nagrał w folk-rockowej wersji z zespołem Mordewind. Celtyckie granie, preferowane w tamtym zespole odbiło się również na tym utworze. Mimo że opowiada on o symbolu Warszawy, to jednak melodia bardziej pasuje do ballad o Dublinie. Trzeba jednak przyznać, że muzycy zrobili wszystko co tylko można, by sprowadzić ją do bardziej bliskich mazowieckim plażom klimatów.
Kilkanaście lat temu listy przebojów podbiła grupa Szwagierkolaska, która zaprezentowała warszawskie piosenki w aranżacjach nawiązujących do światowych standardów folk-rockowego grania. Menelom nie grozi aż taka popularność, ponieważ nie stoi za nimi żaden koncern fonograficzny, a ich wykonania bliższe są klimatom kapel ulicznych, choć z drugiej strony w aranżacjach czuć już doświadczenie, jakiego muzycy nabyli grając w innych kapelach. Dlatego otrzymujemy produkt bardzo interesujący, ponieważ jest to folk pokazujący jednocześnie tradycję i nowoczesność. Dobrym przykładem może tu być piosenka „Teraz można”, która brzmi jakby została przez Kuczewskiego napisana dla… Muńka Staszczyka. Myślę że gdyby wykonał ją ze Szwagierkolaską, mógłby to być przebój na miarę utworu „24 dni”, a nikt nie powiedziałby, że nie jest to utwór napisany z myślą o nim.
„Menele” Wołosiewicza to sztandarowy utwór tej formacji. Alkohol wylewa się z tej piosenki litrami, można więc powiedzieć, że to kwintesencja stylu kapeli. Tematykę tą kontynuuje Kuczewski w „Balu Balanga”. Podobnie jak w poprzedniej jego piosence, tak i tu nietrudno wyobrazić siebie, że mógłby ją wykonywać Muniek Staszczyk, choć tym razem być może bardziej pasowałby Krzysztof Grabowski, będący obecnie liderem Strachów Na Lachy. Być może to moja sugestia, ale jednak lekko rozbujane, reggae`owe rytmy świetnie pasowałyby (razem z tekstem!) do poetyki wykonywanych przez tych dwóch panów piosenek. Jako że autor tych utworów wywodzi się nie tylko ze środowiska żeglarskiego grania, ale ma też doświadczenia w kapelach grających bardziej punkowe rytmy, może się okazać, że moje podejrzenia dotyczące inspiracji są jednak trafne. Nie ma tu mowy o naśladownictwie, świadczy to raczej o tym, że Kuczewski to zdolny autor piosenek i być może uda mu się z czasem przekuć tą zdolność na sukces artystyczny i komercyjny. Czego mu rzecz jasna życzę.
Idąc dalej tropem piosenek autorskich docieramy do utworu „Dziewczyny tańczą”, w którym Darek Wołosiewicz nawiązuje do ekspresji rodem z songów Włodzimierza Wysockiego. Opowiada ona rzecz jasna o tym co jeszcze – poza alkoholem – może zainteresować prawdziwych meneli, o kobiecych wdziękach. W pewnym momencie okazuje się jednak, że to nie tylko „słodkie jak miód” dziewczyny są tematem tego niepokojącego utworu… Piosenka ta świetnie sprawdziłaby się w ostrzejszej, punk-folkowej aranżacji. W pewnym sensie dotyczy to właściwie wszystkich autorskich utworów Meneli. Nietrudno przecież wyobrazić sobie, jak zabrzmiałaby w tej stylistyce zamykająca album kompozycja „Odeszli koledzy”. Marszowy rytm piosenki Wołosiewicza kojarzy się z mrocznymi balladami Nicka Cave`a. W tekście odnajdujemy poetykę charakterystyczną dla słynnego „Komu dzwonią”, co również trzeba zapisać na korzyść autora, który choć nie uniknął tym razem kilku grubszych słów, to jednak najlepiej oddał w tej piosence tradycyjne warszawskie klimaty.
Gdyby ostatnia piosenka zwiastowała kierunek, w którym formacja ma zamiar dalej podążać, to jej kolejny album mógłby się stać folkowym przebojem wykraczającym daleko poza ramy stołecznego miejskiego folku. Mroczne ballady zawsze się podobają.
Warto wspomnieć też parę słów o składzie zespołu. Oprócz Kuczewskiego i Wołosiewicza w składzie zespołu na płycie grają: Piotr Walewski (akordeon), Krzysztof Kłos (instrumenty perkusyjne), Krzysztof Szmytke (mandolina, skrzypce) i Krystian Sidor (kontrabas). Znawcy krajowego folku zapewne rozpoznają niektóre z tych nazwisk. Warto jednak zwrócić uwagę, że na tej płycie brzmią oni wszyscy razem nie jak projekt, a jak pełnowymiarowy zespół. To spory atut, ponieważ słychać wprawdzie, że poetyka nowych utworów odstaje mocno od tych tradycyjnych, a aranżacje są bardziej odważne, to jednak brzmienie pozostaje na tyle charakterystyczne, że nie mamy wątpliwości że mamy do czynienia cały czas z tym samym zespołem.

Rafał Chojnacki

Molly Malone`s „Obłęd”

Już sama nazwa kapeli mówi nam, że Molly Malone`s to grupa sięgająca swoją muzyką do korzeni celtyckich. Słynną balladę o dublińskiej sprzedawczyni owoców morza mają z resztą nagraną w swojej wersji na tej płycie. Choć tym razem jej tekst opowiada o ślepej miłości do Molly, która uprawia najstarszy zawód świata. I to co młoda polska grupa robi z tym utworem, to właściwie kwintesencja ich podejścia do celtyckiego folku. Robią swoje, grają ostre punkowe riffy i ogniste solówki, okraszone brzmieniami akordeonu, skrzypiec a gościnnie również whistle i mandoliny, na których zagrał lider Shannon, Marcin Rumiński.
Wszystkie melodie na płycie – poza wspomnianą „Molly Malone” – są autorstwa członków zespołu. Mimo to można czasem dojść do wniosku, że niektóre tematy wydają się znajome. Dzieje się tak jednak dlatego, że w odtwarzaczach muzyków tworzących Molly Malone`s kręciły się zapewne nie raz krążki takich zespołów jak Flogging Molly, Dropkick Murphy`s czy nieśmiertelnych The Pogues. To po prostu ostra, współcześnie brzmiąca muzyka, oparta na solidnych folkowych korzeniach. Niekiedy (jak w „Liście” i „Szminki śladzie”) zdarza się nawet, że celtyckie granie ustępuje nico bardziej lokalnym wpływom.
Sporą siłą zespołu jest fakt, że część muzyków wciąż muzykuje w innych kapelach, w tym również punkowych. Do tej pory polskie zespoły punkowe, sięgające po folkowy repertuar rzadko wchodziły w tą rolę tak głęboko. Wystarczy wspomnieć tu grupy takie jak Leniwiec czy Koniec Świata, które rzetelnie zagrane punk-folkowe przeboje umieszczają na swoich płytach raczej jako ozdobę wśród zwyczajnych, pozbawionych takich naleciałości piosenek. Molly Malone`s, to zespół jednoznacznie punk-folkowy, mocno osadzony w tym co aktualnie gra się na światowej scenie celtyckiego rocka z ostrym przytupem. Sporym atutem są ty również melodyjne refreny i chóry, których nie powstydziłaby się nawet najbardziej znana bostońska kapela wykonująca ten gatunek muzyczny.
„Obłęd” to płyta z młodzieńczym ogniem, bezpretensjonalna i w sumie dość prosta w odbiorze. Nawet jeżeli dla kogoś okaże się nieco na ostra, to i tak znajdzie na niej przynajmniej kilka utworów, które przypadną takiej osobie do gustu. Choć jestem świadomy tego, że debiutancki album giżyckiej kapeli ma kilka słabszych momentów, to jednak wciąż uważam, że to jedna z najciekawszych grup, jakie aktualnie grasują po naszych rodzimych scenach.
Dużym plusem są tu polskie teksty w piosnkach. Zespół pochodzi z Giżycka, a nie z Dublina i dlatego śpiewa w takim a nie innym języku. Warto to docenić, choć trzeba przyznać, że niekiedy ich poziom jest trochę nierówny. Z drugiej jednak strony mamy do czynienia z kapelą punk-folkową, a nie z poezją śpiewaną. Tu chodzi raczej o to, żeby tekst dało się śpiewać i żeby przekazać nim kilka prostych prawd. Dlatego mamy tu teksty o miłości („Obłęd”, „Molly Malone”, „Dwie burze” i „Szminki ślad”), wolności („Nie czekajmy”, „Przyszłość i przeszłość”), zabawie („Bez sumienia”, „Deja vu”), przyjaźni („List”) i walce („Zapomnij – Pamiętaj”, „Gniazdo żmij”). Z tego prostego podsumowania wynika, że najwięcej tu tekstów o miłości. Faktycznie tak jest, ale czy punkom nie wolno kochać?

Rafał Chojnacki

Wendy Crowe „The Way I Am”

Wendy Crowe "The Way I Am"

Wendy Crowe „The Way I Am”

Czysty i bardzo stylowy, czasem tęskny a innym razem zmysłowy – taki właśnie jest głos Wendy Crowe. Jeśli dodamy do tego delikatny, pełny wyczucia akompaniament, z delikatnymi gitarami, muśnięciami smyczka na skrzypcach, czujnym brzmieniem mandoliny – otrzymamy album pełen barw. Choć rzeczywiście dominują na nim pozytywne myśli i dźwięki, to nie brak też miejsca na chwilę zadumy.

Read More

Jonathan Maness „Time, Love, and Money”

Słuchając płyty Wendy Crove szybko zwróciłem uwagę na ciekawy męski głos, który jej towarzyszył. Okazało się, że to jej wybranek, Jonathan Maness. Znając już jego nazwisko mogłem szybko trafić na nagraną przez niego płytę.
Podobnie jak w przypadku Wendy jest to ciekawa mieszanka country i amerykańskiego folku, z nastawieniem na ciekawe autorskie piosenki. Słychać wyraźnie, że Jonathan lubi bawić się nastrojami. Po bardziej radosnej piosence „Journey to the Center of Your Heart” otrzymujemy kolejno niepokojącą piosenkę „Velma”, nostalgiczną balladę „Small Town” i bluegrassową „If the Lightning Strikes”. Potem znów ballada („The Good Things Outweigh the Bad”), świetna piosenka zaśpiewana w duecie z Wendy („The Young Slaver”) i wreszcie osadzony w country-rockowych klimatach „Misfit Toys”.
Ciągłe zmiany klimatu muzycznego powodują, że dobrze się tej płyty słucha. Sporo też na niej dobrych partii instrumentalnych .Zatrudnieni muzycy świetnie wykonali swoją robotę. Choć produkcji nie wykonano w Nashville, a w oddalonym o 180 mil Knoxville, to jednak słychać w tej muzyce dobrego ducha sceny muzycznej z Tennessee.
Ciekawe w przypadku tych piosenek jest to że niekiedy mamy wrażenie, jakbyśmy już je znali. Niekiedy to prawda. Taki utwór jak choćby „52 Vincent Black Lightning” trafił nawet do repertuaru Richarda Thompsona. Jednak nowe piosenki również brzmią jak stare, co w tym przypadku jest dużym komplementem, ponieważ umiejętność pisania dobrych utworów w tej stylistyce, wcale nie jest aż tak powszechna.

Rafał Chojnacki

Saor Patrol „Two Headed Dogs”

Lubię folk-metal, a jego celtycka odmiana jest obok skandynawskiej moim ulubionym połączeniem ciężkiego grania z folkiem. Jednak to, co proponuje nam zespół Saor Patrol przekracza pewne granice.
Grupę tworzy piątka Szkotów, którzy na zdjęciach wyglądają, jak krasnoludy w kiltach, które dopiero wylazły z kopalni. I tak też brzmi ich muzyka, brudno i siermiężnie. Dudy, bębny i gitara elektryczna, to ich pomysł na granie. Przy czym dudy grają najlepiej. Bębny niby powinny być potężne, bo gra na nich aż trzech gości, a brzmią płytko i brakuje im wyrazu. Najgorsze w tym wszystkim są jednak gitary. Brzmi to trochę jak takie harcerskie granie przy ognisku, przełożone na elektryczną gitarę. Co prawda partie tego instrumentu są wstydliwie schowane z tyłu – fakt, grający na nim Steve Legget nie ma się czym pochwalić – ale sam fakt, że i tak niewiele się dzieje w tej muzyce sprawia, że człowiek zatęskni jednak za jakąś solówką od czasu do czasu.
Panowie z Saor Patrol nie śpiewają. W sumie może to i dobrze, bo jak słyszę jak grają, to nie jestem pewien czy chciałbym usłyszeć partie wokalne w ich wykonaniu. Z drugiej strony może byłoby jednak trochę ciekawiej. Albo przynajmniej weselej.
Szkoci wydali osiem płyt, z tym że odkąd trafili pod skrzydła austriackiej ARC na kolejnych albumach pojawia się część starego repertuaru nagranego na nowo. Ale to i tak sporo. Co ciekawe jeszcze niedawno grali bez gitary elektrycznej. I chyba brzmiało to lepiej, ot po prostu proste granie w stylu pipes & drums. Okazuje się więc, że eksperymenty muzyczne nie zawsze się opłacają.

Rafał Chojnacki

Garcia „Woven Ways”

Garcia "Woven Ways"

Garcia „Woven Ways”

Kateřina García, znana bardziej jako Katka Garcia, to nie tylko wokalistka związana z czeską grupą Dún an Doras, ale również wnuczka słynnego malarza Alfonsa Muchy. Jak się okazuje po rozpadzie Dún an Doras nie zeszła ona z celtyckiej ścieżki. Założyła własny zespół, który nazywa się po prostu Garcia. „Woven Ways” to ich debiutancki album.

Read More

Page 23 of 285

Powered by WordPress & Theme by Anders Norén