Page 30 of 285

PropaBanda

Cygańskie klimaty i słowiańska dusza spotykają się w jednym muzycznym projekcie. PropaBanda, to zespół, który przywołuje na swoich koncertach klimat kojarzący się z filmami Emila Kusturicy.
W muzyce PropaBandy spotykają się elementy polskie, słowackie, węgierskie, rumuńskie, ukraińskie i wiele innych.

Skład zespołu:
Justyna Jary – taniec, wokal
Marcin Maroszek – akordeon, wokal
Bartek „Mateusz” Pydynkowski – gitara, wokal
Łukasz Owczynnikow – bas, wokal
Paweł „Melon” Maruszak – perkusje
Oliwier Andruszczenko – klarnet, sax, iłi, wokal

Stockhlom Lisboa Project „Sol”

Utwór rozpoczyna się bardzo ładną, stylizowaną na szwedzką melodię ludową, kompozycją „Sol de Janeiro”. Jest w jej brzmieniu jednak co, co sprawia, że jest ona nieco miększa, mniej wyrazista, niż mają to zwykle w zwyczaju szwedzkie melodie. Po chwili, po kilku wirtuozerskich łamańcach skrzypiec zmienia się tempo tańca. To melodia „Ombyggnan”. Wciąż jednak pozostajemy w Skandynawii.
Zmiana klimatu pojawia się w „Mentiras”. Trafiamy na chwilę na portugalskie wybrzeże, by zaraz powrócić do Szwecji w wiązance dwóch polsk: „Polska efter Pĺl Karl/Gärdespolska”. Taka mieszanka stylów panuje na całej płycie.
Raz grane są melodie szwedzkie, w większości tradycyjne, przeplatane czasem z melodiami pisanymi przez członków zespołu. Za chwilę do muzyków dołącza Liana, śpiewając zarówno tradycyjne, jak i współczesne piosenki portugalskie. Największe zdziwienie powoduje jednak nie tyle fakt, że grają to ci sami muzycy, a spójność, jaką udało im się osiągnąć na tym albumie.
Słychać to najbardziej w piosenkach, w których do fado dodano instrumentalne melodie napisane w duchu szwedzkiego folku. Mieszanka ta jest tyleż wybuchowa, co i szalenie udana.
Kwintesencją stylu zespołu jest finałowa kompozycja „Antonios vals”, napisana przez portugalską wokalistkę i szwedzkiego instrumentalistę z okazji narodzin dziecka ich przyjaciół ze szwedzko-portugalskiego związku.
Stockholm Lisboa Project zadomowił się już na skandynawskiej scenie folkowej, podoba się również w Europie. Bardzo słusznie. To rewelacyjny pomysł na połączenie ognia z wodą.

Rafał Chojnacki

Kormorán „Magyar kettős”

Wegierscy folk-rockowcy z Kormorán trzymają się świetnie, mimo że w tym roku zespołowi stuknęło 35 lat. Spiritus movens tej grupy, Gergely Koltay, jest autorem lub współautorem 14 spośród 15 zawartych na tej płycie utworów. Wyjątkiem jest instrumentalna kompozycja „Kormoránok tánca”, którą napisał István Szűts.
Ognia zespołowi dodają nie tylko galopujące gitary, które ciągną brzmienie w kierunku progresywnego folk-rocka, ale również wokal Nóry Fehér, dziewczyny która jest sporo młodsza niż zespół, w którym śpiewa. Jej duety wokalne z Imre Vadkertim świetnie wpasowują się w brzmienie zespołu.
Przez wzgląd na to że wszystkie utwory, mimo ze autorskie, przesycone są bałkańskim (głownie węgierskim, ale nie tylko) folkiem, polskiemu słuchaczowi tego rodzaju muzyka musi się od razu skojarzyć z naszymi rodzimymi Brathankami. Jednak tam gdzie nasi muzycy skręcali od rocka w kierunku popu okraszonego folkiem, Węgrowie podkręcają gitary jeszcze ostrzej i momentami oscylują na pograniczu progresywnego folk metalu.

Rafał Chojnacki

Laura Powers „Legend of the Goddess”

Połączenie nurtów new age z muzyką celtycką i przekazem nawiązującym do czasów pogańskich, to wizytówka ludzi interesujących się dawnymi wierzeniami, a nawet próbujących odtwarzać rytuały druidów. Na stronach poświęconych tego typu grupom możemy znaleźć rozmaite artykuły i akcesoria, a także sporo informacji o wykonawcach zajmujących się tego typu graniem. Wiele z tych stron informuje nas również o twórczości Laury Powers.
Musze przyznać, że o ile często tego typu produkcje są amatorskim graniem, zrealizowanym przy pomocy gitary, flecika i dziecięcego Casio, o tyle czasem można natrafić na perełki. Album „Legend of the Goddess” jest taką perełką.
Niby jest gitara, instrumenty klawiszowe, a nawet flety, ale wszystko to zagrane jest z niesamowitym wyczuciem. Do tego dochodzi piękny głos Laury. Poza tym pojawiają się również inne instrumenty, włącznie z perkusja, która niektórym utworom nadaje klimat akceptowalny przez rozgłośnie radiowe. Piosenka „Circle of Stone” świetnie poradziłaby sobie jako radiowy singiel.
Album może się spodobać miłośnikom Loreeny McKennitt lub Enyi, jest jednak nieco bardziej przystępny dla zwykłego słuchacza.

Rafał Chojnacki

Cisza Jak Ta „Nasze Światy”

Od pierwszego utworu słychać, że zespół nie spoczywa na laurach i szuka nowych form ekspresji. W otwierającym płytę „Byle nie o miłości” (z tekstem Agnieszki Osieckiej) mamy świetne, choć delikatne partie klarnetu, korespondujące świetnie z folkującymi fletami. Kompozycją pasującą do brzmienia zespołu, choć trzeba przyznać, że kiedy klarnet odzywa się, swoim niskim, nieco niepokojącym brzmieniem, nadaje muzyce Ciszy niedostępnego dotąd wymiaru.
W piosenkach takich jak „Nie obiecuję Ci wiele” czy „Pożegnalny wieczór” grupie towarzyszy lekko grająca perkusja, nadająca kompozycjom folk-rockowego charakteru. Trzeba jednak przyznać że najlepiej brzmi to w drugim z wymienionych utworów.
Wciąż jeszcze są tu jednak piękne liryczne ballady, takie jak „Nasze zielone światy”, z folkowymi wstawkami podbitymi rozbujaną rytmicznie gitarą.
„Morze wracające” (z wierszem K. K. Baczyńskiego), za sprawą brzmień fletu, zbliża się muzycznie do Starego Dobrego Małżeństwa z okresu płyty „Niebieska tancbuda”. Czy to źle? Z jednej strony nie – na tamtym albumie zagrał przecież fenomenalny flecista Stefan Błaszczyński, tu Aleksandra Frąckowiak zbliża się do jego stylistyki. Z drugiej jednak strony naśladowanie znanych grup, nawet jeśli nieświadome, w przypadku tak doświadczonej scenicznie i płytowo kapeli, z jaką mamy do czynienia w przypadku tej płyty, raczej nie powinno mieć miejsca.
Zespół Cisza Jak Ta zadomowił się już ze swoimi poprzednimi płytami w moim odtwarzaczu na tyle, że mogę powiedzieć, że wiem czego się po nich spodziewać. Jakież było moje zaskoczenie, gdy w solowych frazach zagrał klarnet, brzmiący nawet nieco z klezmerska. Instrument ten pojawia się w kilku kompozycjach za sprawą Huberta Liczbańskiego, nowego nabytku zespołu.

Rafał Chojnacki

Caladh Nua „Next Stop”

U progu XXI wieku pojawiło się sporo kapel celtyckich, którym udało się zabrzmieć nowocześnie i świeżo, bez jednoczesnego kaleczenia tradycyjnej muzyki. Caladh Nua na ich tle brzmią dość zachowawczo, bardziej tradycyjnie niż nowocześnie. Chyba że za nowoczesne uznamy wycieczki w kierunku muzyki bluegrass w „The Goldrush”.
N ie zmienia to jednak faktu, że mamy tu do czynienia z piękną muzyką, która urzeka od pierwszego wejrzenia. jest tu wszystko to, czego brakuje na kolejnych płytach z pijackimi irlandzkimi przyśpiewkami rodem z pubów. Delikatne wokale, oszczędne, ale świetnie zagrane partie instrumentalne i sporo estetycznego zmysłu. Spora w tym zasługa instrumentalistów, którzy choć pochodzą z rożnych irlandzkich hrabstw potrafią znaleźć wspólne brzmienie.

Rafał Chojnacki

Ulvens Döttrar „En klunk av det blå”

Płyta „En klunk av det bla” to drugi album w dorobku pogańsko-folkowej grupy Ulvens Döttrar. Poprzedni, zatytułowany „Värm ditt blod” ukazał się w 2004 roku. Co prawda można czasem natrafić na ich płytę pt. „Saga”, wydaną w 2009 roku i sygnowaną anglojęzyczną nazwą The Daughters of the Wolf, jednak jest to w rzeczywistości debiutancki album w re-edycji opublikowanej dla szerszego grona odbiorców.
W skład Ulvens Döttrar wchodzą trzy siostry: Isabella, Johanna i Ella Grüssner. Urodziły się i wychowały na Wyspach Alandzkich, należących terytorialnie do Finlandii, jednak pozostających pod wpływem kultury szwedzkiej. Nic więc dziwnego, że śpiewane po szwedzku piosenki mylą często recenzentów, którzy nie znając zbyt dobrze geografii krajów nordyckich uważają Ulvens Döttrar ze grupę z kraju Abby i Ikei. Nic bardziej mylnego.
Zawarta na płycie „En klunk av det bla” muzyka, to osiemnaście kompozycji, w większości opartych o brzmienia i rytmy typowe dla muzyki ludowej z Alandów. Teksty nawiązują do baśni i legend z tego regionu. Wykonania są nieco bardziej współczesne. Siostry Grüssner orientują się bowiem co obecnie gra się w Skandynawii i najwyraźniej dostosowują aranżacje swoich kompozycji do możliwości tria. Muzyka jest dzięki temu bardziej oszczędna niż w przypadku zespołów zrzeszających większą liczbę muzyków, jednak dzięki temu nabiera pewnej subtelności i brzmi niezwykle selektywnie. Podbite brzmieniem etnicznych bębnów, fletów i smyków wokale trzech sióstr również doskonale współbrzmią. Nic w tym dziwnego, z materiałów promocyjnych zespołu wynika, że śpiewają razem właściwie całe życie.

Rafał Chojnacki

Cisza Jak Ta „Chwile”

Zespół Cisza Jak Ta na poprzednich płytach przyzwyczaił nas do tego, że udawało im się łączyć brzmienia z tzw. krainy łagodności z celtyckimi motywami ludowymi. Rezultatem takich połączeń są dwie płyty: „Zielona magia” i „Sen Natchniony”. Wraz z odejściem z grupy Marka Przewłockiego, znanego z takich zespołów, jak Boreash czy The Reelium, motywy celtyckie zaczęły zanikać. Nie znaczy to, że nie ma tu folkowych wstawek. Skrzypce dalej potrafią całkiem ciekawie wycinać w tle, fletom za to bliżej niekiedy do progresywnych brzmień spod znaku Jethro Tull.
W celtyckie rejony zanurzamy się właściwie tylko raz, w piosence „Miłość w Cisnej”, w której refren zastępuje cytat z irlandzkiej melodii „Arthur McBride”, która wiele lat temu znalazła się także w repertuarze samego Boba Dylana.
Mam wrażenie, że tytułowe „Chwile”, to nie tylko piosenka o ulotności czasu, ale również dobre podsumowanie całej płyty. Mamy bowiem do czynienia z albumem, który pokazuje pewien moment w historii zespołu. Są nowe twarze, trochę eksperymentów ze stylistyką, a jednocześnie zespół okrzepł już na tyle, że ma własne brzmienie, które nie zmienia się, jedynie modyfikuje nieco. Taką modyfikacją modyfikacją jest niewątpliwie klarnet, nadający niekiedy muzyce zespołu bardzo subtelnego wyrazu.
Podobać mogą się również świetne folkowe ballady – „Lepszy czas” i „W naszym niebie”. Jeśli miałbym coś sugerować, to rozwinięcie tego nurtu w muzyce zespołu Cisza Jak Ta byłoby więcej niż wskazane.
Zespołowi zdaje się czasem zbliżać w swoich kompozycjach do stylistyki nieco starszych kolegów z zespołów, które na poezji śpiewanej o górach i dolinach zjadły zęby. „Góry” niepokojącym klimatem zbliżają się trochę do twórczości grupy Bez Jacka, choć żeński wokal zaciera nieco te podobieństwa. „Ciebie szukałem” zbliża się za to w rejony zarezerwowane dotąd głównie dla Starego Dobrego Małżeństwa. „Stary wrak”, przez wzgląd na tematykę, zdaje się być inspirowany klimatami zbliżonymi do sceny piosenki żeglarskiej. Nie ma w niej jednak mocnych szantowych zaśpiewów, jest raczej melancholijną, poetycką wizją, towarzyszącą kontemplacji zatrzymanego w czasie obrazu. Kończąca płytę „Cisza” ma w sobie coś z piosenek Słodkiego Całusa od Buby. Po części za sprawą harmonijki ustnej, a po części z powodu samej melodii, którą nietrudno sobie wyobrazić w wykonaniu tej trójmiejskiej kapeli.
Cisza Jak Ta, to grupa, która ewoluuje, ale pozostaje jednocześnie w stale w dość sztywnych ramach narzuconych przez nurt nazywany potocznie poezją śpiewaną. Po odejściu od celtyckich dźwięków stracili nieco na wyrazistości. Wciąż piszą ciekawe, wpadające w ucho piosenki, jednak stracili coś, co wyróżniało ich na tle wielu podobnych kapel. Być może znajdą jednak ten wyróżnik i zaprezentują go już na kolejnej płycie studyjnej. Ja na pewno będę na nią czekał.

Rafał Chojnacki

Sandcarvers „Whiskey Tango Foxtrot”

„Whiskey Tango Foxtrot” to siódmy album w dorobku amerykańskiej grupy The Sandcarvers. Jako że zespół istnieje od wielu lat, wypracował już własne, dość sensownie zorganizowane brzmienie.
Spora część utworów to własne kompozycje, nawiązujące do celtyckiej tradycji. Wszystko to podlane jest intensywnym rockowym sosem. Utwory tradycyjne w nowych aranżacjach, jak „Star of the County Down” czy „John Barleycorn Must Die”, nie powalają pomysłowością, choć ten drugi brzmi zdecydowanie lepiej od pierwszego. Jednak o tym, że warto tej płycie poświęcić kilka chwil decydują raczej kompozycje autorskie, takie jak “Truth Be Told” czy “The Night Before”. Brzmią one ciekawie, lecz wciąż trochę mało przebojowo. Grający tyle lat zespół powinien mieć więcej ciekawych pomysłów.
Ciekawostką jest tu piosenka Van Morisona “Boffyflow and Spike”, do której idealnie wpasowano celtycki motyw.
Jak na siódmy album, to trochę za słabo, jednak miłośnicy celtyckiego rocka na pewno znajdą tak gdzieś coś dla siebie.

Rafał Chojnacki

Róża Wiatrów „Korsarska brać”

Dziś Róża Wiatrów, to już wspomnienie. Zespół przeszedł w stan spoczynku po kilku latach intensywnego muzykowania. Właściwie nagrali tą płytę za szybko. Słychać na niej wszystkie błędy młodości. A jednak dobrze, że się na to zdecydowali. Zbyt wiele ciekawych grup zniknęło, nie pozostawiając po sobie nawet takich nagrań.
Zespół od pierwszego utworu („Hej ruszajmy”) stroi się w pirackie szatki. W swoich kompozycjach zbliżają się dzięki temu do zespołu Mietek Folk, który specjalizuje się w takich piosenkach. Muzycznie nie jest to niestety nic oryginalnego. Mimo irlandzko-folkowych stylizacji w kilku utworach („Korsarska ballada”, „Czarna rafa”, „Lauren Gray”, „Neptun”) autorskie propozycje Róży Wiatrów brzmią raczej jak średnio zaangażowana piosenka turystyczna. Słychać to zwłaszcza w wesoło plumkającej gitarce, radosnych solówkach granych niemal non stop w większości utworów, czy też prostych partiach fletu, którym wyraźnie brakuje polotu, ograniczają się bowiem do skocznych przygrywek. Grający na nim instrumentalista nawet nie próbuje wychylić się choćby odrobinę poza temat, chyba że zdarzy mu się… pomylić. Z resztą po grze muzyków można wnioskować, że morsko-folkowe granie znali wówczas głównie z polskich scen. Nie sięgali za daleko w swoich inspiracjach.
Ozdobą płyty jest jedyny w tym zestawie cover – „Gwiazda z powiatu Down”, czyli polska wersja irlandzkiego standardu „Star of the County Down”, w wersji znanej z płyt zespołu The Bumpers. Róża Wiatrów gra tą piosenkę nieco spokojniej, ale nie odbiera jej to uroku. Widać, że utwór ten musiał się spodobać wrocławskim muzykantom. Druga bardzo dobra piosenka, choć może nie najlepiej zaśpiewana, to ballada „Czas kapitana”. Wychodzi na to, że zespół niepotrzebnie zabrnął w ów galopująco-piracki repertuar, który dominuje na płycie. Może gdyby było spokojniej, płyta byłaby po prostu lepsza. Potwierdza to również utwór „Czas na morze”. Z kolei nieco trywialna tekstowo piosenka „Tibi” zyskuje z kolei wiele na rozszerzeniu instrumentarium. Okazuje się, że gdyby w składzie na stałe znalazły się skrzypce i banjo, całość brzmiałaby o wile ciekawiej.
Mimo ewidentnych braków wciąż uważam, że dobrze że zespół tą płytę nagrał, w końcu to świetny dokument, świadectwo istnienia wrocławskiej kapeli Róża Wiatrów. Gdyby grali dalej, zapewne nieco by się rozwinęli, przez co ta płyta również byłaby inaczej odbierana, choćby jako „grzechy młodości”. A tak mamy to, co mamy.

Rafał Chojnacki

Page 30 of 285

Powered by WordPress & Theme by Anders Norén