Page 41 of 285

GreenWood „Elegia o Latach Minionych”

Grupa GreenWood postawiła w swojej muzyce na to, co gra im w duszach. Jeżeli się wsłuchamy, to w pierwszej kolejności usłyszymy muzykę celtycką. Jest tu jednak również delikatna mgiełka tolkienowskiego klimatu literatury fantasy, a nawet słowiański powiew, który nie kłóci się bynajmniej z celtyckim klimatem płyty.
Muzycy GreenWood nie boją się komponować, łączą swoje melodie z tradycyjnymi celtyckimi motywami, powstają w ten sposób wiązanki tanecznych utworów, które doskonale wypracowują wspólny klimat z piosenkami.
Pomysły na piosenki również są zaskakujące. Wiersze Tolkiena z autorską muzyką Marka Piguły, to po prostu bardzo ciekawe stylizacje, w których słychać magiczne celtyckie nuty. Ale już „Ballada o czarnej śmierci”, w której tekst inspirowany śląskimi „Legendami i baśniami” Gustawa Morcinka wykonany jest pod dyktando irlandzkiej melodii, to już pomysł bardzo odważny. Podobnie jest w przypadku „Pieśni Słowana”, w której muzyka iberyjskich Celtów towarzyszy motywowi inspirowanemu „Starą Baśnią” Kraszewskiego. Oba te eksperymenty zasługują na pochwałę.
Oprócz rzeczy zaskakujących otrzymujemy tu solidne przekłady na nasz język starych, niekiedy już całkiem dobrze znanych pieśni, są to „Wesele Marii” i „Sir Eglamore”. Zwłaszcza pierwsza z tych piosenek doczekała się już licznych wykonań.
Odnoszę wrażenie, że grupa GreenWood zdecydowała się na debiutancki album w bardzo dobrym momencie. Muzycznie i aranżacyjnie ich utwory okrzepły już na tyle, że nadają się do utrwalenia. Ważne jest również pojawienie się w zespole dwóch niewiast, które wnoszą do zawartej na tej płycie muzyki swoje własne, bardzo ważne trzy grosze. Mowa tu o świetnie sprawdzającej się w swojej roli flecistce – Ewelinie Grygier (znanej też z grupy Danar), oraz o Klaudii Borawskiej, której wokal będzie się odtąd kojarzył właśnie z „Elegią o Latach Minionych”.
Omawiany tu album to jedna z najciekawszych propozycji celtycko-folkowych nagranych przez polskie zespoły. Muzykom grupy GreenWood udało się uniknąć kopiowania zachodnich kapel. Stworzyli coś swojego i dobrze na tym wyszli.

Rafał Chojnacki

Arkona „Goi, Rode, Goi!”

Znam takie osoby, które na nazwę „Pagan Folk Metal” reagują nie za dobrze. Bo młócka, bo nie wiele ma wspólnego tak naprawdę z folkiem. Jednak to są stereotypy – nic nie warte w dodatku. Dobitnie udowadnia nam to najnowszy album Rosjan z grupy Arkona.
Owszem, przyznam rację tym, którzy twierdzą że to młócka – faktycznie, nasi gieroje czasem nie przebierają w środkach: potężne blasty, podwójna stopa, złowieszczy growling i ultraszybkie kostkowanie są tu obecne. Ale słychać również świetne partie fletu, skrzypiec, dud, bombardy, liry korbowej i innych, mało metalowych, instrumentów. Słychać również piękne chóry, subtelne kobiece wokale i wiele ludowych melodii. Na papierze to połączenie może wyglądać dziwacznie albo wręcz niemożliwie, ale Arkona znalazła chyba złoty środek, dzięki czemu „Goi, Rode, Goi!” słucha się naprawdę dobrze.
Mocną stroną krążka jest to, że nie nuży. Dzieje się naprawdę wiele, a ilość pomysłów tu zawartych mogła by spokojnie wystarczyć na 3-4 albumy. Dużo wnoszą tu rzecz jasna wspomniane już połączenia ciężkich, metalowych zagrywek z korzennymi motywami. Są to połączenia przemyślane: o ile przy okazji niektórych produkcji folk-metalowych można mówić o dużym chaosie i braku selektywności, Arkony te zarzuty się nie imają. Wszystko wydaje się mieć tu swoje miejsce, przypadkowość nie wchodzi w grę.
Przyklasnąć trzeba też produkcji albumu, która w przypadku kapel folk-metalowych ma bardzo duże znaczenie. Wszystkie instrumenty słychać bardzo dobrze, ciężar gitary nie przyprawia o ból głowy a bębny brzmią odpowiednio mocno i jadowicie. Generalnie, to nie ma się do czego przyczepić, naprawdę.
Podsumowując: „Goi, Rode, Goi!” to album dla ludzi z otwartymi głowami. Blackowe wstawki nie drażnią, zwłaszcza że w zdecydowanej przewadze jest ilość motywów ludowych. Jeśli nie nabierzecie uprzedzeń przed położeniem krążka na tackę, gwarantuję że Arkona Was urzeknie. Na 70 minut, o ile nie na dłużej!

Marcin Puszka

Eluveitie „Evocation I – The Arcane Dominion”

Rok 2009 napawa mnie sporym optymizmem – w zasadzie od jego początku rynek zalewany jest naprawdę świetnymi wydawnictwami spod znaku folk-metalu.
Jeśli mam być szczery, najnowsze dzieło szwajcarów z Eluveitie jest bardzo poważnym faworytem do tytuły folkowej płyty roku – mimo iż dla fanów mocnego wcielenia grupy realizacja całkowicie akustycznego albumu była szokiem, warto docenić rozwój i szeroką gamę pomysłów którą obrazuje. Dobry koncept, świetna realizacja, piękne brzmienie i masa gości zrobiło swoje – tak dobrego Eluveitie jeszcze nie słyszałem.
Oczywiście, zespół zrobił odważny krok, rezygnując z mocnych, przesterowanych gitar i potężnego growlingu na rzecz bogatych aranżacji na instrumenty akustyczne i czystego kobiecego wokalu. Niektórzy mają to grupie za złe, ja jednak zaliczam się do tych którzy są pod wrażeniem.
Mamy tu utwory dobre, mamy też kapitalne. O ile pierwszy po intrze kompozycja „Gobanno” niczym nie powala, to singlowy „Omnos” po prostu urzeka. Czym ? Pięknym i subtelnym wokalem Anny Murphy, swoistą przebojowością i instrumentalnymi smaczkami, które podczas słuchania można napotkać na każdym kroku.
Cieszy również różnorodność tej płyty: „Nata”, mimo iż bardzo oszczędna w aranżacji, powala ciekawie zgranymi wokalizami lidera Eluveitie, Chrigela Glanzmanna i znanego z Primordial Alana Averilla, natomiast „Dessumis Luge” zaskakuje niespotykaną wręcz dzikością, odnajdywalną zarówno w nerwowym rytmie jak i niepokojących szeptach / krzykach / piskach / jękach Anny Murphy.
Tak, zdaję sobie sprawę że to całkiem inne Eluveitie które znamy choćby z albumu „Slania”. Zdaję sobie też sprawę że przy większości numerów z „Evocation I” nie da się moshować. Ale ja taki wizerunek Eluveitie, zespołu folkowego, totalnie pochłoniętego starożytną kulturą zdecydowanie kupuje. Szwajcarzy udowodnili na tej płycie że nie zamierzają stać w miejscu i że jeszcze dużo ciekawego da się na poletku folk-rockowym zdziałać. A żeby zasypiało się lepiej dodam, że zespół pracuje w studiu nad kontynuacją „Evocation I” i jeśli wierzyć niektórym przesłankom, fani Szwajcarów na gwiazdkę mogą liczyć na prezent od swoich idoli.

Marcin Puszka

Flogging Molly „Float”

Ostatni album studyjny amerykańscy punk-folkowcy, Flogging Molly, wydali w 2005 roku. „Within A Mile of Home” był krążkiem bardzo dobrym, jednym z najbardziej udanych w ich karierze. Po 3 latach ukazuje się jego następca: „Float”.
Co tu dużo mówić, jest to diametralnie inne dzieło, nie tylko od „Within…” ale i od całej reszty albumów w dyskografii Flogging Molly. Trzeba tu od razu nadmienić, że „inny” wcale nie oznacza „gorszy”. Wręcz przeciwnie: „Float” to kawał porządnego, folk-rockowego grania.
No właśnie, folk-rockowego, bo punka jest tu jak na lekarstwo. Już otwierający album „Requiem For A Dying Song” nosi znamiona czegoś nowego. Co prawda od pierwszych taktów słychać że to kapela Dave’a Kinga, lecz trochę inna, jakby… dojrzalsza.
Podkreślam jeszcze raz: to nie są zarzuty. Flogging Molly z miejscami zagonionego punk-folkowego zespołu, przeradza się w przemyślany projekt folk-rockowy. Słychać w ich muzyce dużą swobodę, cały czas jest obecna ta jakże znajoma z wcześniejszych płyt, radość grania no i oczywiście mamy tę świadomość, że muzycy mają wciąż głowy pełne pomysłów.
„Float” to krążek zróżnicowany – są mocniejsze fragmenty, są też liryczne ballady a wszystko to opatrzone ciekawymi i nie rzadko refleksyjnymi tekstami.
Wydaje się, że Flogging Molly stworzyło swoista opozycję do innych potentatów sceny folk-punkowej, Dropkick Murphys. Kiedy DKM łoi mocno i ciężko, FM nieco się wycisza.
Warto posłuchać „Float” – to naprawdę świetna płyta. Fani melodyjnych, punkowych galopad mogą poczuć się nieco zawiedzeni, ale faktem jest że Dave King i kompania nie spuszczają z tonu, choć idą własną drogą. I chyba właśnie dlatego cały czas tak dobrze się ich słucha.

Marcin Puszka

White Owl „Away From the Shore”

Rosyjska grupa White Owl prezentuje nam tu całkiem niezłej próby celtycki folk rock z elementami funky, reggae i innych naleciałości. Biorąc pod uwagę, że nagrania te powstały niemal przed dekadą, to brzmią one jednocześnie nowocześnie i nadzwyczaj świeżo.
Dominują tu autorskie utwory, czasem bliższe folkowi, jak poprzeplatany celtyckimi tańcami „Personal Jah”, czasem bardziej art-rockowe, jak „Uncle Matthew”. Niekiedy inspiracje sięgają dalej, niż tylko do celtyckich korzeni. Brzmiący nieco jak New Model Army utwór „Norwegian Wind” zdradza skandynawskie naleciałości.
Zdarzają się tu jednak również tematy tradycyjne, bardzo ciekawie zagrane. Tak jest np. z „As I Roved Out” i z „Follow Me Up To Carlow”, ale również z ciekawymi wiązankami celtyckich tańców. Szkoda, że Rosjanie nie zdecydowali się na połączenie motywów celtyckich z rosyjskimi. Ale i tak ich nagrania brzmią bardzo ciekawie i w świecie tzw. celtyckiego rocka są zjawiskiem bardzo ciekawym.

Taclem

Rura „Rura”

Miłośników wesołych dźwięków zza wschodniej granicy nigdy w Polsce nie brakowało. Ukraińscy Punk-folkowcy z grupy Rura mogą więc liczyć na spore grono fanów nad Wisła. Język ukraiński, punk, ska i folk – to recepta na długowieczność. No może z tym ostatnim to lekka przesada. W końcu pewnie za jakiś czas z tego krążka zostanie tylko kilka osłuchanych piosenek, a reszta odejdzie w zapomnienie. Ale choćby dla tych kilu utworów warto płyty posłuchać.
Do tych lepszych kawałków na pewno należy otwierający album utwór „Od Kijeva do Liubien”. Doskonale brzmią „Moja ljubov”, „Kolhoz” i „Mobilna Rura”. Miłośników przaśnego folk rocka na pewno ruszy „Gandzia”, bardziej nastrojowo nastawionym na pewno spodoba się „Policaj”.
Polubiłem też cięższe brzmienia w utworach takich, jak: „Misjac” czy „Kabanchik”. Je również mogę z czystym sercem polecić.
Korzenie Rury tkwią w popularnej również u nas ukraińskiej kapeli Perkalaba. Być może dlatego tak urzeka nas żywiołowość tego rodzaju muzyki, że u nas niewiele tego rodzaju grania, a u Ukraińców można już mówić o solidnej scenie punk-folkowego, czy też ogólniej, folk-rockowego, grania. Mam więc pewność, że tamtejsza scena jeszcze nie raz da nam powód do zazdrości.

Taclem

Percival „Słowiański mit o stworzeniu świata”

Ekipa związana z Percivalem zaskoczyła nas tym razem dwoma, wydanymi niemal równolegle płytami. Pierwsza to omawiana tu akustyczna odsłona projektu, czyli właśnie Percival z albumem „Słowiański mit o stworzeniu świata”, druga, to „Reakcja pogańska”, kolejny krążek w dorobku elektrycznej odmiany zespołu, czyli grupy Percival Schuttenbach.
„Słowiański mit o stworzeniu świata” to płyta o tyle nietypowa, że zawiera muzykę do spektaklu zaprezentowanego na zlocie Słowian i Wikingów na Wolinie. Tłumaczy to panujący w tej muzyce chaos, z którego wydobywa się ciekawa, w dużej mierze ilustracyjna, muzyka. Zrozumiała jest też nie najlepsza jakość nagrania.
Czy Percivalowi udała się próba oddania atmosfery słowiańskiej mitologii w tych kilkudziesięciu minutach grania. Takie były przecież założenia powstawania tej muzyki. Mam wrażenie, że tak. Elementy słowiańskie są tu niemal wszechobecne, choć czasem przykrywają je ciężkie bębny. Nie udała się jednak zbytnio próba opowiedzenia czegoś dźwiękiem. Bez warstwy wizualnej jest to po prostu ciekawa płyta z eksperymentalną muzyką, opartą na solidnych folkowych źródłach.

Taclem

Garnet Rogers „Sparrow’s Wing”

Garnet Rogers jest znany na świecie jako brat słynnego Stana Rogersa, jednak kolejne płyty „Mniej Znanego z Braci Rogers” udowadniają, że doskonale radzi on sobie z samodzielną karierą. „Sparrow’s Wing”, to jedna z jego starszych płyt, pokazująca go już jednak jako dojrzałego folksingera.
To bardzo fajny album. Garnet świetnie gra na gitarze, co pokazuje choćby w instrumentalnym „Cricket Dance”, gdzie gra zupełnie sam. Jest też bardzo dobrym wokalistą, o mocnym, zapadającycm w pamięć głosie. Jeżeli posłuchacie takich piosenek, jak „Next Turn of the Wheel”, „All That Is” czy „Threshold”, a na pewno nie zapomnicie jego głosu.
Garnet rozpoczynał karierę u boku brata, grając m.in. na klasycznym albumie „Northwest Passage”. Po tragicznej śmierci Stana zmuszony był do kontynuowania ich wspólnej drogi samodzielnie. I robi to po dziś dzień, w sposób, który na pewno spotkałby się z aprobatą jego brata, wielkiego kanadyjskiego folkowca.

Taclem

Folque „Sort Messe”

Weterani skandynawskiego folk-rocka wydali ten album w 1983 roku i trzeba przyznać, że to jedno z najbardziej eklektycznych dokonań w ich dorobku. Mamy tu zimnego północnego rocka bez folkowych elementów w brzmieniu („Sort Messe”, „Jon Remarson’s Jig”), jest country-rock („Til Bloksberg”, „Aske Til Aske”), ale nie brakuje też świetnych folk-rockowych motywów („Stjerneskipet”, „Trollkjaerring”, „Ae Kan’kje Danse”).
Mimo że nad nagraniami Folque zawsze unosi się duch Fairport Convention i Steeleye Span, to na tym albumie jest go nieco mniej, niż na wcześniejszych płytach. Mniej tu też progresywno-rockowych eksperymentów, w których ta norweska grupa zanurzała zazwyczaj ludowe melodie.
Brzmienie grupy Folque bardzo się zestarzało. Są tu jednak świetnie zagrane utwory. Szkoda byłby, gdyby tylko przez wzgląd na kiepsko brzmiące dziś instrumenty, płyta ta poszła w odstawkę.

Taclem

Brigid’s Cross „We Have a Dream”

Amerykańska grupa Brigid’s Cross nie należy do grona najbardziej znanych wykonawców muzyki celtyckiej. Warto jednak na nich zwrócić uwagę, choćby przez wzgląd na świetny wokal Peggy Goonan.
Repertuar zawarty na tej płycie nie jest może specjalnie odkrywczy, zdarzają się jednak bardzo sympatyczne nowe aranżacje. Tak jest choćby z „Wild Rover”.
Świetne wrażenie robi nieco mniej znany utwór „Lanigan’s Ball”. Warto posłuchać też fajnych współczesnych piosenek folkowych, takich jak „Fiddle In The Band”, „Past The Point Of Rescue” oraz „Mother’s Love” i „We Have A Dream”. Jak na dziesięć numerków na płycie, to i tak całkiem nieźle.

Taclem

Page 41 of 285

Powered by WordPress & Theme by Anders Norén