Page 18 of 285

Caliorne „Rock Noz Band”

Już sam tytuł płyty sugeruje nam jakieś związki z bretońskim fest noz i z muzyką rockową. Tak jest w istocie. Mamy tu do czynienia z transpozycją tanecznej muzyki z Półwyspu Armorykańskiego, na skład rockowy, który lubi pokombinować sobie nieco w kierunku jazzu. Słyszymy tu wprawdzie etniczne instrumenty, takie jak dudy, veuzes, biniou i klarnet diatoniczny, jednak sporo do powiedzenia mają też akustyczne i elektryczne gitary, organy Hammonda i motoryczna, rockowa perkusja.
Repertuar Calinore na tej płycie, to wprawdzie głownie tańce bretońskie, takie jak gavotte („Trad ha Rock”), andro („Impro au Chat) czy plinn („Friponne”, „Rêveur”, „Déjanté”), jednak zdarzają się również wycieczki w inne celtyckie rejony, takie choćby jak „Scottish Purple”.
Caliorne są wierni tradycyjnemu rockowemu brzmieniu, które może się kojarzyć z takimi wykonawcami, jak Deep Purple czy nawet eksperymentujący z folkowymi elementami Mike Oldfield. Nie ulega wątpliwości, że tego rodzaju celtycko-rockowe granie w bretońskiej odsłonie, to rzecz jeszcze stosunkowo mało znana polskim słuchaczom. Być może dobrze byłoby, gdyby taka grupa miała okazję w Polsce zagrać. Sympatyków „bretońszczyzny” nie brakuje, a muzycy Caliorne, mimo rockowego szyku, grają tak, by dało się do ich muzyki wykonywać tradycyjne tańce. Dla miłośników fest noz jest to więc ciekawostka, której nie powinni przegapić.

Rafał Chojnacki

McCalman`s „Live – Coming Home”

Szkocka grupa McCalmans porównywana jest niekiedy do irlandzkich The Dubliners. O ile rzeczywiście można odnieść takie wrażenie, jeżeli chodzi o dość surowe brzmienie instrumentów, to jednak podstawowa różnica między tymi dwoma uznanymi i doświadczonymi zespołami jest taka, że prowadzona przez Iana McCalmana od 1964 roku grupa miała znacznie bogatszy repertuar, w którym znajdziemy wiele współczesnych piosenek, w tym również pisanych przez byłych i obecnych członków zespołu.
Mimo że w grupa wykonywała sporo tradycyjnych piosenek, to na koncertowym albumie „Live – Coming Home” znalazły się jedynie dwie kompozycje („Ye Jacobites by Name” i „Only Remembered”) nie będące współczesnymi utworami. Autorem największej liczby piosenek jest McCalman, drugim pod względem „płodności” w ostatnim okresie działania grupy był Nick Keir, wokalista i gitarzysta znany również z kariery solowej.
Oprócz prezentacji bardzo ciekawego repertuaru płyta ta ma jeszcze jeden atut. Nie licząc składanki, podsumowującej nagrania dokonywane przez McCalmans dla zasłużonej Greentrax Recordings, jest to ostatni album, na którym możemy usłyszeć ich piosenki. W 2010 roku Ian zdecydował się rozwiązać zespół i udać na zasłużoną emeryturę. W 2013 roku zmarł Nick Keir, co raczej przekreśla szanse na powrót zespołu na scenę. Album ten staje się zatem interesującą pamiątką, o tyle ciekawą, że zawierającą ponad 50 minut świetnej muzyki.

Rafał Chojnacki

Jaakko Laitinen & Väärä Raha „Yö Rovaniemellä”

Muzyka bałkańska po fińsku? W sumie dlaczego nie, zwłaszcza jeżeli melodie przeplata się utworami lapońskimi, a całość brzmi spójnie i ciekawie.
Jaakko Laitinen & Väärä Raha to zespół z Helsinek, który w swoim kraju jest niezwykle popularny. Jaakko Laitinen, lider zespołu, podobnie jak pozostali muzycy, pochodzi z Laponii. Jego charakterystyczny głos na długo zapada w pamięć. Podobnie jak brzmienie trąbki, na której gra Jarkko Niemelä. Przy wsparciu Marko Roininena (akordeon), Toma Kuure`a (kontrabas) i Janne Hasta (perkusja) tworzą oni udany miks, którego przewodnim motywem są cygańskie tematy. Tradycja fińskich Cyganów, którzy przez wieki, byli w krajach nordyckich prześladowani, podobnie jak Lapończycy, urzekła muzyków na tyle, że postanowili oni zaczerpnąć inspiracje prosto z bałkańskiego źródła, nie zapominając jednocześnie jak brzmi rasowa humppa.
Dzięki tytanicznej pracy aranżacyjnej możemy posłuchać tu tytułowej piosenki o nocy w Rovaniemi („Yö Rovaniemellä”), które jak wiemy jest siedzibą Świętego Mikołaja. Zaśpiewana po fińsku i zagrana z bałkańskim czadem piosenka ma w sobie spory potencjał komercyjny.
Cokolwiek by napisać o tej muzyce, zawsze warto namawiać do jej słuchania. Nawet jeżeli ktoś nie przepada za tego typu mariażami stylistycznymi. Warto się samodzielnie przekonać o co chodzi tym Finom.

Rafał Chojnacki

Ally The Fiddle „Red Unicorn”

Żywiołowe celtyckie granie na skrzypcach i rzęsisty deszcz metalowych akordów – tak właśnie zaczyna się przygoda z niemieckim folk-metalowym zespołem Ally The Fiddle. Swoją nazwę zawdzięcza on Almut „Ally” Storch-Hukriede, skrzypaczce i wokalistce znanej z takich zespołów jak Haggard i Folkearth. Nie jest to jednak jej solowy projekt, a pełnoprawny zespół, w którym grają oprócz niej Stefan Hulriede (perkusja), Diemo Heuer (gitary), Robert Klawonn (gitary) i Simon T. (gitara basowa).
„Red Unicorn”, to E.P.-ka, która była zwiastunem tego, co na przestrzeni ostatnich lat miało się w tej grupie wydarzyć. W 2008 roku zarejestrowano pięć utworów, które przyciągają ucho. To muzyka w dużej mierze instrumentalna, skupiona na skrzypcach Ally. Znajdziemy tu autorskie kompozycje, ale również folk-metalowe aranżacje ludowych tańców irlandzkich (rewelacyjna zabawa przy „Mason`s Apron”).
Choć to zespół folk-metalowy, to jednak sporo znaj tu dla siebie miłośnicy szeroko pojętego rocka. Mimo ze gitary mają swój ciężar i całość jest stworzona raczej pod fanów brzmień hard & heavy, to jednak nie ma tu przesady, w jakiej giną niekiedy folk-metalowe kapele. Brzmienie jest na tyle przejrzyste, a rockowe patenty na tyle czytelne, by muzyka zespołu mogła się podobać niemal każdemu.
Wisienką na torcie jest tytułowa piosenka, w której wszystkie składniki tego, co Ally The Fiddle proponują, są zbilansowane w najlepszych możliwych proporcjach.
W 2013 roku zespół nagrał pełnometrażowy album. Gdy tylko do niego dotrę, podzielę się wrażeniami z przesłuchania.

Rafał Chojnacki

Nobody Knows „Folking Around”

Bardzo dobrze zrealizowana płyta koncertowa. Czytelne brzmienie, dobry kontakt z publicznością i świetne reakcje tej ostatniej – to chyba najlepsza rekomendacja tego rodzaju wydawnictwa.
Nieco tajemnicza introdukcja, mogąca przywodzić na myśl atmosferę serialu „Z Archiwum X” wprowadza oniryczny nastrój, potęgowany przez francuskojęzyczną wokalizę. Klimat ten jednak szybko zostaje zburzony za pomocą trochę bardziej żywiołowej piosenki zatytułowanej „François”. Niby dalej pozostajemy w kręgu tej samej kultury, niby nadal mamy sennie pianino, na dodatek wzmocnione kobieca wokalizą i skrzypcami. A jednak rytm perkusji i wplecione w kompozycje partie irlandzkiego jiga skutecznie mieszają kompozycyjny spokój. W tej piosence najbliżej muzykom do folk-rockowego kabaretu, któremu nieobce wyzwania aktorskie.
Pod względem autorskich piosenek grupa Nobody Knows przypomina grupy takie jak Fiddler`s Green czy Paddy Goes To Holyhead – nic dziwnego, bohaterowie tej recenzji również pochodzą z Niemiec, choć trzeba przyznać, że są większymi poliglotami, śpiewają bowiem po francusku, angielsku, niemiecku
Podobnie jak w przypadku wspomnianych tu zespołów piosenki pisane przez muzyków Nobody Knows mają spory potencjał komercyjny. To fajne melodie, które tu są zaaranżowane na folkowo, ale nietrudno wyobrazić je sobie w innym opakowaniu. W folkowych wersjach zawierają jednak różne nawiązania i cytaty, które uatrakcyjniają odbiór, są jak oczko puszczone do słuchaczy. Z kolei tradycyjne piosenki irlandzkie i szkockie (po angielsku i niemiecku) przypominają o celtycko-rockowych korzeniach zespołu.
Wyjątkowo ciekawie wychodzą tu piosenki śpiewane po niemiecku. Musze przyznać, że się tego nie spodziewałem, ale „Lorelai”, „Guter Rat”, „Lindenbaum” czy „Sing ein Lied für mich”, to bardzo interesujące kompozycje. Bywają nawet czasem liryczne, co nie zawsze musi nam się kojarzyć z językiem krajan Karola Maya.
Nie zabrakło też coverów, co w przypadku płyty koncertowej ma zwykle swój dodatkowy urok. O ile cash`owskie „Ring of Fire” czy słynne „Ghost Riders” łatwo zrozumieć, to już „Wish You Were Here” Pink Floydów może być pewnym zaskoczeniem, zwłaszcza że zespół zabrał się za ten utwór po swojemu i zrobił z niego… radosny folk-rock. Inne zaskoczenia, to motywy z Bacha („Guter Rat”) czy Brahmsa („Katjuscha”) wplecione w piosenki. Z kolei „Katjuscha” zaśpiewana po niemiecku to już o jeden krok za daleko…
Taneczne wiązanki, takie jak „Titanic” i „Irisches Winterlied” pokazują jak dobrze mogą się na koncertach bawić fani Nobody Knows. Jest żywiołowo, ostro i skocznie. I jeżeli miałbym cokolwiek krytykować, to właśnie tą nieco zbyt nachalną radość i przaśność. Rozumiem jednak, że taka jest specyfika koncertowych nagrań.

Rafał Chojnacki

Fromseier & Hockings „Flot Gevir”

Ditte Fromseier i Sugurd Hockings proponują nam muzykę, która choć pochodzi z Danii mogłaby z powodzeniem być zagrana w którymś z irlandzkich pubów. Nie chodzi tu nawet o melodie, które w większości są autorskie, ale przede wszystkim o sposób spojrzenia na muzykę i o to jak dwie osoby potrafią wypełnić swoim graniem przestrzeń. W muzyce irlandzkiej mamy sporo tego typu folkowych duetów. Ditte i Sigurd najwyraźniej są ich spadkobiercami.
To muzyczne spotkanie, to nie przypadek. Oboje grający są wszak wirtuozami, którzy już z niejednego pieca chleb jedli. A jednak nawet spodziewając się bardzo ciekawych, inspirujących dźwięków, złapałem się od razu na tym, ze słuchając tej płyty przerywam wszystkie wykonywane czynności i prawie natychmiast zasłuchuję się w tym co leci z głośników. Bez względu na to czy to żywiołowe „Vandmand” i „Ben Hanna Boogie”, sennie bujające „Inger Elises” i pierwsza część „Efter Lukketid”, świetnie zaśpiewane „Noget om Livet Selv” i „Godfader vil ja Priza”, czy też wreszcie zagrane z wielkim wyczuciem „Thea og Johans”, uszy zadają się lgnąć ku tej muzyce bez opamiętania.
Okładka może się wydawać nieco dziwna, jednak mam wrażenie, że to miał być taki zimowy akcent, trochę kojarzący się ze świętami. Dla mnie wytłumaczeniem jest tu piękna piosenka „Godfader vil ja Priza”, która kojarzy się jakoś tak świątecznie i zimowo.

Rafał Chojnacki

Musica Vulgaris „Maxima Preconia”

Fenomen tej muzyki w Niemczech jest porównywalny z tym, jak Polacy odnoszą się do szant i piosenek żeglarskich. Niemcy mają dokładnie takie samo podejście do muzyki dawnej, zwłaszcza średniowiecznej i renesansowej. Jedni odtwarzają ją w miarę autentycznie, drudzy grają tak, jakby była to muzyka typowo ludowe, robią więc z niej rasowy folk, jeszcze inni piszą własne kompozycje, lub mieszają oryginalne nuty z rockiem, metalem punkiem a nawet hip hopem.
Musica Vulgaris nalezą do kategorii, którą można określić jako „mediaval folk”. Wprawdzie grają i śpiewają akustycznie, z użyciem autentycznych instrumentów, ale nie wzbraniają się przed nadawaniem swojej muzyce autorskiego charakteru, który sprawia, że słucha się jej o wiele przyjemniej. Wcielają się oni w rolę wędrownych grajków, którzy snują swoje historie w kilku językach, grają na niezliczonej ilości instrumentów i koncentrują się przede wszystkim na tym, żeby dobrze bawić słuchaczy. Najdziwniejsze że w zespole jest tylko trzech muzyków, a liczba instrumentów, na których grają, może budzić szacunek.
Pieśni niemieckich i francuskich minstreli i trubadurów, przeplatane dworskimi i wiejskimi tańcami, z ukłonem w kierunku hiszpańskiej Cantigi i bretońskiego „Andro”, to bardzo jaskrawa mieszanka, jednak Musica Vulgaris udowadniają, że można zaprezentować ją z wdziękiem i jednoczesnym poszanowaniem tradycji.

Rafał Chojnacki

Unreel „Unreel”

To pierwsza EP-ka praskiego zespołu Unreel, która pokazuje możliwości drzemiące w tej stosunkowo młodej kapeli. Powstali w 2009 roku, a nagrań tych dokonali gównie po to, by promowały koncertową działalność zespołu.
Rzeczywiście, po muzyce tej słychać, że to bardzo koncertowy zespół. Uwielbiają bawić się swoim graniem i słychać, że muzykowanie sprawia im wielką przyjemność. Formuła fusion powoduje, że mogą okrasić swoje autorskie melodie solidną dawką celtyckich patentów, nie zamyka ich to jednak w żadnej formie, przez co muzyka może swobodnie dryfować i unosić się w przestworza.
W niektórych, zwłaszcza szybszych momentach czuć tu szkołę muzyczną, którą wielu kapelom zaszczepiła przed kilku laty brytyjska grupa Flook. To bardzo podobny sposób myślenia o muzyce. Słychać go nawet w melodii „Gankino Horo”, pochodzącej z Bułgarii.
Unreal to grupa świetnie brzmiąca. W sieci można znaleźć również ich koncertowe nagrania z 2012 roku. Zarówno z nich, jak i z tej studyjnej EP-ki wynika jedno: powinni wkrótce pojawić się u nas grając koncerty!

Rafał Chojnacki

Dicey Riley „Rows Of Pints And Walking Dead”

Amerykańska kapela o wdzięcznej nazwie Dicey Riley proponuje nam celtyckiego hard rocka. Choć swoje granie promują sloganem „The Pogues po pijackiej nocy z U2”, to jednak korzeni rockowych inspiracji szóstki amerykańskich muzyków szukałbym raczej w nieco ostrzejszym graniu. Stąd słówko „hard” przy opisie ich brzmienia.
Trzeba przyznać, że kapela ta potrafi zaskoczyć, ponieważ nawet bardziej znane utwory, takie jak „Glory-O”, „Carrickfergus” czy „The Althole Highlanders” grają na swój sposób, który sprawia, że jest to wyjątkowa muzyka. Bardzo autentyczne rockowe brzmienie, podparte skrzypcami i dudami robi dobre wrażenie.
Równie dobrze brzmią Oryginalne utwory autorstwa członków zespołu. Faktem jest, że niektóre wykorzystane w nich melodie na pewno wydadzą się znane miłośnikom celtyckiego grania. Nie zmienia to jednak faktu, że muzyka Dicey Riley brzmi bardzo interesująco.
Właściwie nie przypominam sobie innej grupy, która grała by w ten sposób. Kapele folk-rockowe są zazwyczaj dość lekkie, a na topie są obecnie zespoły mieszające folk z metalem lub punkiem. Pewnie właśnie dlatego hard rockowa odmiana celtyckiego grania tak bardzo przypadła mi do gustu.

Rafał Chojnacki

La Marotte „Faule Fee”

Mroczne nordyckie melodie, bretońskie tańce, niemieckie średniowieczne motywy i folk-rockowe podejście do grania – to tylko niektóre z części składowych układanki pod nazwą La Marotte. Zdarzają się momenty gdy pulsacja rodem z reggae przeplata się z melodią o asturyjskim rodowodzie. Trafimy tu na średniowieczną balladę, łacińskie teksty i melodie dawne przemieszane z nowszymi. Znajdzie się nawet miejsce na nutkę Orientu, choć trzeba przyznać, ze najwięcej inspiracji płynie ze Skandynawii.
Co ciekawe La Marotte to grupa popularna wśród ludzi słuchających w Niemczech tzw. średniowiecznego rocka, czyli muzyki łączącej brzmienia dawne z cięższym graniem. Tymczasem tu, mimo ze inspiracje brzmieniami sprzed wieków są obecne, mamy raczej do czynienia z inspiracjami folkowymi, dużo młodszymi. Sprawia to, że tak jak sięgną z ciekawością po ta płytę miłośnicy Corvus Corax, tak i fani Hedningarny czy Garmarny znajdą tu znajome nutki.
Choć zdaję sobie sprawę, że niemiecka scena folkowa jest szalenie różnorodna, rzadko się jednak zdarza, żeby jakiś zespół wychodził obronną ręką z tak różnorodnego pola manewrów. Tymczasem La Marotte radzą sobie bardzo dobrze, nawet wówczas gdy nie ograniczają się do rejonów bratniej Europy północnej.

Rafał Chojnacki

Page 18 of 285

Powered by WordPress & Theme by Anders Norén