Page 19 of 285

Brushy One String „Destiny”

Blues to? Folk czy reggae? A może raggamuffin? Trudno powiedzieć, bo ekspresja wokalna czarnoskórego wokalisty zahacza o bardzo różne estetyki, a mimo że wszystkie zarejestrowane tu piosenki opierają się na jednym pomyśle, to jednak jest ona na tyle ciekawie zrealizowany, ze na pewno nie można mówić nudzie.
Pochodzący z Jamajki Brushy One String, dokładnie tak jak sugeruje nam jego ksywa, gra na jednej strunie akustycznej gitary. Do tego śpiewa. W studio pomagają mu koledzy, z których ktoś podegra czasem na harmonijce ustnej, a kto inny pohałasuje na jakichś przeszkadzajkach. Ale podstawa to jednak, basowa struna i rytmiczne postukiwanie w pudło. No i głos. Nie da się okryć, że to wokal nie do podrobienia, coś jakby czarnoskóry Nick Cave. Jednak pełnię głębi tego zjawiska można docenić dopiero słuchając jego nagrań.
Utwory, które trafiły na płytę „Destiny” znalazły się już wcześniej na amatorsko zrealizowanej płytce demo, znanej jako „The King of One String”. Jednak tu możemy ich posłuchać w wersjach studyjnych, które uwypuklają nieco niebanalny talent Brushy`ego.

Rafał Chojnacki

Dervish „The Thrush in the Storm”

Irlandzki zespół Dervish był swego czasu świeżym powiewem na scenie muzyki celtyckiej. Ich płyty, takie jak „Playing with fire” czy „End Of The Day” rozpalały wyobraźnię słuchaczy i inspirowały innych muzyków folkowych, również z Polski. Jednak w ostatnich latach zespół nie rozpieszczał swoich sympatyków, prezentując im jedynie wydany w 2010 roku koncertowy album „From Stage to Stage”, dostępny również w formie DVD. Od poprzedniej płyty studyjnej minęło już sześć lat. Dlatego właśnie za dobrą nowinę można uznać pojawienie się dwunastej płyty w dorobku tej irlandzkiej grupy, zatytułowanej „The Thrush in the Storm”.
Już od pierwszych dźwięków „The Green Gowned Lass” słychać, że grupa jest w dobrej formie, a określenie „coel nua”, oznaczające nową muzykę, nadal pasuje idealnie do ich sposobu myślenia o celtyckim graniu. Przy jednoczesnym szacunku dla tradycji poczynają sobie dość odważnie, swobodnie łącząc ze sobą rytmy, melodie i sposoby ich prezentacji. Nawet tam, gdzie z pozoru jest bardziej tradycyjnie, melodie kołyszą słuchacza, sięgając do głęboko ukrytych podziałów rytmicznych, łamiących nieco standardy typowe dla danych tańców, przy jednoczesnym zachowaniu metrum. Za rytm odpowiadają tu gównie buzuki i gitara, na których grają Brian McDonagh i Michael Holmes.
Dervish słynął zawsze ze świetnych piosenek. Nie było ich na poprzednich płytach zbyt dużo, ale miały zawsze świetny klimat. Tym razem jest ich całkiem sporo, nie znaczy to jednak, że są gorszej jakości. Utwory takie jak „Baba Chonraoi”, „The Lovers Token”, „Shanagolden”, „The Banks of the Clyde”, „Handsome Polly-O” i „Snoring Biddy” pokazują, że Irlandczycy nadal mają świetny gust do wyboru piosenek i pomysły na ich aranżacje.
Choć grupa ta praktycznie nie zeszła nigdy na dłużej ze sceny, to płytę „The Thrush in the Storm” można traktować jako studyjny powrót Dervisha. Oceniając album w takich kategoriach trzeba stwierdzić, że jest to powrót udany i warty uwagi nie tylko tych, który kiedyś zachwycali się nagraniami tej grupy. Nowe pokolenie miłośników folku ma teraz szansę odkryć zespół na nowo i dopiero wówczas sięgnąć do jego korzeni.

Rafał Chojnacki

Rachel Sage „Chandelier”

Rachel Sage należy do tego samego kręgu artystek, co Tori Amos czy Fiona Apple. Jej współczesne piosenki mają folkowy charakter, ale nie stroni od wycieczek w kierunku innych gatunków.
„Chandelier”, to album pop folkowy w najlepszym rozumieniu tego słowa. Znajdziemy tu brzmienia, których nie powstydziłoby się Blackmores`s Night, ale bez niepotrzebnego zadęcia. Amerykański folk-rock potrafi zmieszać się z soulem. Innym razem melodia snująca się niczym u Enyi zostaje połamana lekkim funkowym rytmem. Nie brakuje tez pięknych ballad.
Czasem trafimy nawet na odrobinę country rocka, podaną w formie, którą można puścić każdemu, bez obaw o jego gusty muzyczne.
Piosenki Rachel Sage to dobrej jakości muzyka środka. Raczej nie zagości w naszych rozgłośniach radiowych. A szkoda, bo jakością przewyższa wiele rodzimych produkcji.

Rafał Chojnacki

Neřež „Nebezpečný síly”

Przed laty sięgnąłem po jedną z płyt grupy Neřež, by zobaczyć jak brzmi Kapela Jaromira Nohavicy bez swojego lidera. Skojarzenie z The Band bez Dylana, było oczywiste, tak bowiem o nich mówiono. Faktem jest, że ci sami muzycy towarzyszyli czeskiemu bardowi, ale wkrótce okazało się, że projekt ten działa o wiele dłużej, nagrywał bowiem i koncertował już w latach 80-tych.
„Nebezpečný síly” to drugi album po swoistej reaktywacji zespołu. Pokazuje kapelę jako w pełni dojrzały i bardzo ciekawy projekt. Świetny folk-rockowy „V pořádku”, bluesowa „Sobota”, elementy latino jazzu („Strejdo), pastisz reggae („Pátý pád”) – to tylko początek tej różnorodnej płyty. Dalej mamy niepokojący utwór tytułowy, knajpianą balladę („Na tenkým ledě”), elektrycznego bluesa, śliczną folkową balladę („Tisíc dnů”).
Można powiedzieć, że mimo braku tak silnej osobowości, jaką jest Jaromir, jego muzycy potrafią dać sobie radę bez większych problemów. Gdybym nie wiedział, że przez wiele lat kojarzeni byli głównie jako grupa grająca z Nohavicą, niczego by mi nie brakowało. Niestety wiedza na ten temat trochę rzutuje na odbiór własnych płyt płyt formacji Neřež. Nie mam jednak wątpliwości, że będę jeszcze do nich wracał.

Rafał Chojnacki

Moragh „Best Case Scenario”

Już sama nazwa grupy Moragh może się kojarzyć z celtyckim graniem. Jeżeli dodamy do tego, że tytuły na płycie są w języku angielskim, a mamy do czynienia z folkową grupą z Belgii, to prawdopodobieństwo, ze usłyszymy tu coś celtyckiego, drastycznie wzrasta. A przecież nie otworzyliśmy jeszcze nawet pudełka.
Otwieramy gustowny, kolorowy digi pack, wkładamy krążek do odtwarzacza i słyszymy… bodhran. To znaczy, że jesteśmy w domu! Po chwili oprócz wokali pojawiają się również skrzypce, whistle, dudy i cała masa innych typowych dla celtyckiego grania instrumentów. Ważne jest jednak to, że większość piosenek zawartych na płycie, to autorskie kompozycje. Część z nich napisał gitarzysta i wokalista Peter Ceulemans, w kilku pomogli mu koledzy z zespołu. Są to świetne piosenki, do których chętnie się wraca, zwłaszcza że zespół wspiera Petera wokalnie i tworzy to fajne harmonie.
Śpiewane fragmenty przeplatają wiązanki tańców, czasem pojedyncze melodie taneczne wzbogacają też piosenki. Niektóre z nich napisali instrumentaliści grający w Moragh. Sprawia to, że płyta aż iskrzy się od pomysłów.
Słychać tu sporo nawiązań do irlandzkiego stylu coel nua, jednak zdarzają się też frazy, w których Belgowie udowadniają, że inspiruje ich również jazz, amerykański folk a nawet blues. To ciekawa mieszanka. Album zamyka jedyna tradycyjna piosenka na płycie, czyli „Jock Stewart”.
Muzycy tworzący Moragh, to śmietanka flamandzkiej sceny. Mogliśmy ich już wcześniej słyszeć w takich kapelach jak Urban Trad, MANdolinMAN, Setanta, Daou i Snakes in Exile. Gościnnie na płycie zagrał również Philip Masure, znany z grup Urban Trad i Comas. Każdy, kto kojarzy te nazwy, bez wahania sięgnie po tą płytę. Pozostałym musi wystarczyć nasza rekomendacja.

Rafał Chojnacki

Drumlin „Mackreel Skies”

Drumlin to folkowa kapela z Nowej Szkocji, w umiejętny sposób łącząca irlandzkie tradycje emigrantów ze współczesnym pop-folkowym brzmieniem, do jakiego przyzwyczaiła nas chociażby grupa The Corrs. Podobnie jak rodzina Corrs czy Rankin Family jest to rodzina, którą tworzy dwoje dorosłych (Anya i Dal Gilbert) i dwoje dzieci (Kassia i Liam). Myliłby się jednak ktoś, kto spodziewałby się po ich muzyce braku dojrzałości. To w pełni ukształtowana celtycko-popowa grupa ze sporą ilością typowo folkowych utworów, pokazująca czasem rockowy pazur.
„Mackreel Skies” to płyta na której znajdziemy sporo interesujących piosenek, odwołujących się do historii („I Dyed My Petticoat Red”), tematyki morskiej („Stormy Weather Boys”, „The Sea Captain”) czy też w końcu tęsknoty za starą Irlandią („Down in Old Ireland”). Nie zabrakło również tematyki miłosnej („Sailor Boy”), do której świetny głos ma młodziutka Kassia Gilbert. Piosenki te pochodzą z historycznej kolekcji, należącej do Helen Creighton. Zaaranżowano je na nowo, dodając im indywidualnego, zespołowego charakteru.
Niestety nie wszystkie piosenki są tu godne polecenia. Bezpretensjonalna „Sailor Boy” czy „Homeward Bound”, to utwory na swój sposób urocze, jednak odstające poziomem od reszty materiału. Być może w innym towarzystwie te piosenki zabrzmiałyby lepiej. Ale na „Mackreel Skies” tyle jest dobrej muzyki, że słychać różnicę.

Rafał Chojnacki

Kolonien „Clockwise”

Nietypowa muzyka szwedzkiego kwartetu Kolonien, to jedno z moich odkryć tego roku. Musze jednak przyznać, że to na płycie brzmi dobrze, piorunujące wrażenie robi dopiero na koncercie.
„Clockwise” to zbiór ciekawie napisanych, fajnie wykonanych i przede wszystkim spójnych ze sobą piosenek. Wprawdzie nawet słuchając ich z płyty możemy wyczuć drzemiącą pod powierzchnią nawet spokojnych utworów ekspresję, jednak dopiero w sytuacji koncertowej możemy w pełni docenić energie, która kumuluje w sobie ta czwórka.
Napisałem w pierwszym zdaniu, że muzyka Kolonien jest nietypowa i rzeczywiście tak jest. Autorskie utwory, które śpiewają głównie Arvid Rask i Anna Möller, nie są osadzone w żadnej konkretnej tradycji folkowej, choć w harmoniach wokalnych i w konstrukcji kompozycji można się dopatrzyć śladów fascynacji amerykańskimi zespołami folkowymi z lat 60. Instrumentalne fragmenty, które wygrywa na skrzypach Anna, kojarzą się momentami z muzyką celtycką, innym zaś razem ze szwedzkim graniem (Zwłaszcza w instrumentalnym „Sju I Två”). Chodzi tu raczej jednak o specyficzną ornamentykę gry, same utwory są jednak jak najbardziej autorskie. Odnajdziemy w nich ślady world music a nawet reggae, ale mimo tak rozległych fascynacji wciąż słychać, że mamy do czynienia z tym samym zespołem.
Świetną robotę wykonuje tu również sekcja rytmiczna, którą tworzą Erik Rask (gitara basowa) i Mischa Grind (instrumenty perkusyjne).
Część piosenek zaśpiewana jest po angielski. To dzięki nim szwedzka grupa ma szansę zaistnieć poza granicami swojego kraju. Już teraz mają za sobą sporo wyjazdów, jeżeli ich kolejna płyta będzie równie dobrze przyjęta, to jeszcze o nich nad Wisłą usłyszymy. A kto wie, może też usłyszymy ich samych.

Rafał Chojnacki

Shantaż „Czas powrotów”

Mazurski zespół Shantaż jest znany głownie z tego, ze wykonuje na swój własny sposób znane przeboje żeglarskie, zarówno te współczesne, jak i tradycyjne. Część repertuaru zespołu to również kompozycje autorskie. Tym razem jednak postanowili postawić na piosenki o wybitnie przebojowym charakterze. Któż nie zna takich utworów, jak „Port”, „10 w skali Beauforta” czy „Statek widmo”? Jest tu jednak co najmniej kilka piosenek bardzo mało znanych, ale za to bardzo dobrze napisanych. Nic w tym dziwnego, skoro wśród autorów tekstów są Agnieszka Osiecka, Marek Gaszyński czy Janusz Kondratowicz. Autorzy muzyki, to Krzysztof Klenczon i Seweryn Krajewski. Po tych nazwiskach jest już chyba wszytko jasne, prawda?
„Czas powrotów” to zbiór piosenek wybranych z płyt grupy Czerwone Gitary oraz z solowego repertuaru Klenczona i Krajewskiego. Wspólnym tematem są żagle, wiatr i woda.
Sam pomysł na wybranie tych kompozycji jest genialny, trochę gorzej ma się niestety strona wykonawcza. Grupa Shantaż ma już na koncie trochę kontaktów z irlandzkim folkiem i gdzieniegdzie brzmią tu nawet delikatne i nieśmiałe nutki, zagrane na skrzypcach, whistlach czy akordeonie. Jednak po kilku przesłuchaniach narzuca się jedna myśl: po co grac tak zachowawczo? W wielu momentach muzycy za bardzo naśladują oryginał. W przypadku tak wyrazistych wykonawców, jak Krajewski i Klenczon, jest to próba z góry skazana na porażkę. Tym, co mogłoby uratować ten pomysł, byłyby własne, znacznie bardziej odważne aranżacje.
Prawdopodobnie powód jest prozaiczny. Zespół lubi wykonywać te piosenki na koncertach, a publiczność jest raczej nastawiona na zachowawcze brzmienia, zbliżone do oryginału.

Rafał Chojnacki

Jord „Nice Matka”

Płyta nosi podtytuł „Världsmusik från Tornedalen” i to w dużej mierze definiuje zawartość albumu. Rzeczywiście aranżacje mogą się kojarzyć z muzyką świata, są bowiem dość przestrzenne i bogate. Jednak żeby dokładnie zgłębić tajemnicę płyty, warto sobie uświadomić czym jest Tornedalen.
Ten leżący daleko na północy Szwecji (i częściowo Finlandii) region jest niezwykle bogaty pod względem etnicznym, choć niezbyt gęsto zaludniony. Po obu stronach granicy mówi się po szwedzku i po fińsku ale oprócz tego często spotykane są jeszcze dwa języki: północno-lapoński, używany przez Samów i meänkieli, wywodzący się z fińskiego, ale różniący się od niego wieloma elementami leksykalnymi i gramatycznymi.
Muzycy Jord śpiewają w tych językach, co daje nam ogromny koloryt dźwięków wokalnych. Doskonale pasuje to do bogatej tradycji śpiewaczej doliny rzeki Torne.
Grupę tworzy czwórka muzyków: Erling Fredriksson, Susanna Rantatalo, Jan Johansson i Johanna Lindgren. Wszyscy oni biorą czynny udział w tworzeniu kompozycji, pracują również nad aranżacjami utworów tradycyjnych. W zestawie, który znalazł się na trzeciej już płycie Jord, dominuje repertuar autorski, jednak można też znaleźć perełki, takie jak „Kaunis nyt nuku”, która jest swobodną adaptacją rosyjskiej piosenki ludowej.
„Nice Matka” to płyta od początku do końca przemyślana. Nie ma tu miejsca na niedopracowane utwory. Dzięki temu słucha się płyty z duża przyjemnością i chętnie się do niej wraca.

Rafał Chojnacki

Zoë Conway „The Horse`s Trail”

Płyta „The Horse`s Trail” przyszła do mnie pocztą, z dużą nalepką „Riverdance Soloist”. Rzeczywiście, występy z najbardziej znanym irlandzkim show tanecznym, to dla Zoe niezła reklama. Tyle tylko, że myliłby się ktoś, kto skuszony tą nalepką kupiłby płytę, w oczekiwaniu łagodnego pop-folku w stylu irlandzkich show.
Zoë Conway jest klasycznie wykształconą skrzypaczką, jednak w przypadku muzyków z Irlandii oznacza to zazwyczaj również dobre ucho do tradycyjnych brzmień ludowych. Na „The Horse`s Trail” znajdziemy bardzo surowe momentami brzmienia, choć nie pozbawione wirtuozerskich popisów solistki.
Skrzypaczce towarzyszą tu tylko dwaj muzycy: Steve Cooney, grający na gitarze i Robbie Harris, perkusjonalista. Nie da się więc ukryć, ze to Zoë jest tu najważniejsza. Z resztą niektóre utwory gra zupełnie sama.
Obok starych irlandzkich melodii znalazło się tu miejsca również na autorskie kompozycje artystki, takie jak „Wild Strawberry Hill/The Horse’s Tail”, „Dannan’s Reel”, „Doogary Crannog” i inne. Wpisują się one idealnie w brzmienie tej na wskroś celtyckiej płyty.

Rafał Chojnacki

Page 19 of 285

Powered by WordPress & Theme by Anders Norén