Francuski gitarzysta Mathieu Touzot należy do marzycieli, którzy w swojej grze oglądają się daleko w przeszłość i próbują zaczarować słuchacza czarem melodii, które kiedyś wybrzmiewały w domach, zagrodach, kawiarniach czy na dworach. W jego muzyce słychać wyraźne piętno muzyki dawnej i ludowej. Z drugiej jednak strony jest on muzykiem grającym dość nowocześnie, zwłaszcza jeżeli przyjrzymy się jego stylistyce. Może jednak sobie na to pozwolić, ponieważ ma nienaganny warsztat.
Pod względem repertuarowym jego gitarowe kompozycje oddają klimat okolicy, w której wyrastał. Jego korzenie tkwią między Melle a Saint-Sauvant we Francji. Jest więc spadkobiercą pięknej muzyki, w tym również lirycznych ballad. I tą liryczność bardzo dobrze słychać w jego autorskich kompozycjach.
W kilku kompozycjach („Une énorme fête”, „Fleurs”) pojawiają się gościnnie wokalizy, które nadają płycie jeszcze piękniejszego i bardziej eterycznego klimatu.
Jak już wspomniałem Touzot to marzyciel. Jednak dobrze czasem posłuchać takiego marzyciela.
Page 20 of 285
W swojej rodzinnej Bretanii Paul Huellou znany jest jako spadkobierca wokalnych technik charakterystycznych dla dawnych piesni z tego rejonu. Uważa się go również za legendarnego gawędziarza i dudziarza. Odkryto go w latach czterdziestych, kiedy zaczął prowadzić audycje radiowe w bretońskim Radio Quimerc`h.
Album zatytułowany „Un Eostad” (czyli „żniwa”), to płyta dość nietypowa, poniewaź Huellou zarejestrował ten materiał i wydał na kasecie w 1987 roku, kiedy mieszkał w Dublinie. Wspierają go tu bretońscy muzycy, w tym również jego syn, znany flecista, Pol. Miłośnikom folku najbardziej znanym gościem na tej płycie na pewno wyda się Paddy Keenan, dudziarz, znany choćby z The Bothy Band. Warto też jednak zwrócić uwagę na jego kolegę, gitarzystę Brendana Fahy, który jako współaranżer dał tej płycie sporo interesujących brzmień.
Kompaktowa reedycja z 2010 roku została ładnie wydania, zapakowana w gustowny digipack. Jednak to nie opakowanie jest tu najważniejsze. Istotna jest muzyka, płynąca prosto z bretońskiego serca starego śpiewaka.
Punk folkowa mieszanka prosto z Węgier, to prawdziwy cios między oczy. Jest tu wszystko, do czego przyzwyczaiły nas liczne kapele mieszające celtyckiego folka z punk rockiem. jednak różnica jest taka, że Bohemian Betyars wzięli na warsztat własną muzykę ludową, miejskie klimaty i ducha artystycznej bohemy.
Już na poprzedniej płycie, debiutanckim albumie zatytułowanym po prostu „Bohemian Betyars”, zespół pokazał jak rozgrzać do czerwoności miłośników punk-folkowego grania. „Stone Soup”, to płyta, która jest logiczną konsekwencją tamtych nagrań.
Gdybym miał wskazywać na inspiracje węgierskich muzyków, należałoby przede wszystkim wymienić tu nazwę Gogol Bordello. Trzeba jednak przyznać, że Bohemian Betyars są mimo wszystko odrobinę bardziej zakorzenieni w scenie hardcore. Czasem zaś trzymają emocje w cuglach. Nie jest to jednak zarzut, ponieważ energicznych momentów na tym krążku nie brakuje („200 BPM”, „Amok” i wiele innych). Jednak tam, gdzie grają nieco spokojniej („Ködös”, „Betekintő”), pokazują, że potrafią zagrać coś więcej, niż tylko punkową odmianę bałkańskich melodii. Udowadniają, że żywiołowa muzyka nie oznacza jedynie szaleńczych galopad perkusji, co należy poczytać im za sporą zasługę.
Na pewno nie jest to muzyka dla wszystkich, ponieważ ludzie o słabych nerwach prawdopodobnie nie przetrwają pierwszego utworu. Jeżeli jednak ktoś lubi cięższe granie w folku, to może z przyjemnością zapoznać się z tym materiałem. W niektórych utworach spokojne i agresywne elementy się przeplatają („Mindenmindegyitt”, „Flying down”, „Run Away?!”), tworząc nową jakość. Nie zmienia to jednak faktu, że całość jest przeznaczona dla uszu oswojonych z mocnym rockiem.
Angielska grupa The Dolmen sięga do tradycji irlandzkiego i brytyjskiego folk-rocka, by zaczerpnąć z niej muzyczne tematy, służące do opowiedzenia ciekawych historii. Dotyczą one głównie celtyckich legend oraz pogańskich wierzeń, które są muzykom tej formacji szczególnie bliskie.
Bez względu na zawartość ideologiczną płyty, stanowi ona ciekawy zbiór tekstów, pokazujących z antropologicznego punktu widzenia jakie tematy są dziś ważne dla współczesnych pogan. Okazuje się, że są oni mocno zanurzeni w historii, gdyż wierzą w jej kontynuację. Świat legend jest dla nich żywy nawet dziś.
Są tu zarówno utwory mocno osadzone w tradycji folkowej („Piper of Souls”, „Ou Na Na”), jak i takie, które zawierają po prostu kawał dobrego rockowego grania („Midwinter Dances”).
Wiele wskazuje na to że grupa The Dolmen dobrze czuje się w obu tych wcielaniach. Niekiedy łączy je w folk-rockowy muzyczny konglomerat („Eye of the Morrigan”, „Witch Blessing”).
Są też utwory znajdujące się niejako obok głównego nurtu muzyki zespołu. Niekiedy dodają one kolorytu (jak „Wytchlord My Lover”), innym zaś razem przypominają o tradycji balladowej, w której to opowieść była najważniejszym elementem pieśni („Circle of the Stag”).
Wiele wskazuje na to, że muzycy do perfekcji opanowali formułę muzyczną, w której się poruszają. Słychać, że wiedzą czego chcą i mają środki by zagrać tak, jak to sobie wyobrażają. To duży komfort, zarówno dla muzyków, jak i dla słuchaczy, którzy otrzymują świetne przygotowaną muzykę. Nieco eklektyczną, ale wciąż bardzo dobrą.
Holenderska grupa Outlaw Express przenosi nas za pomocą swojej muzyki za ocean. Dostajemy sporą dawkę amerykańskiego folku i tradycyjnego country, a wszystko to w polewie gatunku określanego jako americana.
Piątka muzyków prezentuje swoją własną wersję amerykańskiej muzyki, ponieważ bardzo często odwołują się w swoim graniu do lekko płynących jazzowych dźwięków, które zazwyczaj prowadzi pianino, na którym z dużym wyczuciem gra Maarten Helsloot. Jego gra świetnie koresponduje z miękkimi basowymi brzmieniami, za które odpowiada Harm van Sleen. Spora różnorodność brzmień, to w dużej mierze zasługa dwóch wokalistek Yvonne Mandigers i Harriët Middelhoek, które odpowiadają również za napisane na ten album piosenki.
Nie brakuje tu pięknych ballad, takich jak celtycka w swoim klimacie „Man on the Bridge”, wyciszona „If You Leave Me” czy śpiewana na dwa kobiece głosy „Hanging Over My Sunny Fields”, to prawdziwe ozdoby płyty. Dobre wrażenie robi też nieco tylko szybsza piosenka „Borrowed Time”, którą dla odmiany śpiewa Hans Hartogensis, ograniczający się zazwyczaj do gitary.
Jest też – jak już wspomniałem – odrobina country. Dla miłośników tego gatunku najciekawsze utwory, to niewątpliwie „On The Loose”, „Back To Start Again” i „Big Brass Bed”.
Holendrzy zdecydowali się na granie swoich własnych piosenek, choć śpiewanych po angielski. Brzmi to bardzo dobrze, ale wisienką na torcie byłby choć jeden utwór napisany w rodzimym języku. Szkoda że zespół się na to nie zdobył. Ale i tak jest to godna polecenia płyta.
Zespół Cisza Jak Ta zasłynął kilka lat temu w świecie piosenki studenckiej i turystycznie dzięki umiejętnemu wplataniu irlandzkich melodii ludowych w autorskie piosenki pisane przez członków zespołu, niekiedy do słów wierszy znanych poetów. Brzmienie zespołu zmieniło się przez te lata, choć trzeba przyznać, że folkowe elementy nadal się pojawiają, choć częściej w strukturze kompozycji nowych piosenek, niż w samych melodiach. Zespół wyewoluował w kierunku piosenki poetyckiej, nie tracąc jednak swojego wędrownego charakteru.
Jak zwykle w przypadku zespołów z kręgu piosenki poetyckiej, ważne jest słowo. Po raz pierwszy grupa Cisza Jak Ta przedstawiła utwory napisane do słów jednej tylko artystki. To Wiesława Kwinto-Koczan, nazywana przez członków zespołu poetką Bieszczad. Jej pseudonim – „Wuka” – to klucz do tytułu płyty.
Już pierwszy z wyśpiewanych tu wierszy – „Niebiesko” – zmusił mnie do poszukania informacji na temat poetki. Okazało się, że niektóre jej teksty są mi już znane z wykonań takich grup jak Małżeństwo z Rozsądku i Dom o Zielonych Progach. Również na poprzedniej płycie Ciszy znalazła się piosenka „Z wrześniowym deszczem”, napisana do tekstu Wiesławy Kwinto-Koczan. To odkrycie sprawiło, że wróciłem do dostępnych mi nagrań, by wsłuchać się w interpretacji innych zespołów. Szybko jednak wróciłem do płyty „Wuka”, ponieważ jest ona najbardziej spójnym zbiorem oprawionych w muzykę tekstów poetki.
Cisza Jak Ta proponuje nam również najbardziej spójną interpretację muzyczną. Podobnie jak na poprzednich płytach dobrze brzmią tu akcenty fletów i skrzypiec. Lekko rockowe brzmienia w niektórych utworach, podkreślone oszczędnie grającą, ale bardzo ciekawie zaaranżowaną sekcją rytmiczną, to również ciekawy wybór. W piosenkach takich jak „Nie rozumiem”, „Obietnice” czy „Przyszła miłość” okazuje się nagle że dzięki nowym zabiegom muzyka ta nabiera radiowej przyzwoitości.
Są tu fragmenty, które doskonale pokazują kto był młodzieńczym idolem twórców zespołu i dlaczego właśnie Stare Dobre Małżeństwo. Nie jest to jednak żadne kopiowanie, czy nawet bezpośrednia inspiracja, a raczej po prostu wpisanie się w konkretne kontinuum. Nie brakuje też folkowych ballad, osadzonych w zupełnie innych rejonach, czego przykładem mogą być utwory takie jak „Już Dobrze” czy „Dwa pająki”. Największym zaskoczeniem jest dla mnie jednak piosenka „Przyszła miłość”, o wyraźnej folk-rockowej linii. Wiem, że takie życzenia nigdy się nie spełniają, ale cała płyta w takim bardziej zadziornym stylu brzmiałaby moim zdaniem doskonale.
Na osobną uwagę zasługuje również transowa piosenka „Chleba naszego poprzedniego”, utkana z pięknych wokaliz i powtarzającej się frazy tekstu. To jeden z najciekawszych utworów na tej bardzo solidnej płycie.
Album węgierskiej formacji Söndörgő nosi znamienny tytuł „Lost music of the Balkans”. Dobrze odzwierciedla on skomplikowaną strukturę muzycznych inspiracji, którymi kieruje się ta grupa. Muzycy nie ograniczają się do zerkania na tradycję węgierską ani cygańską, która wydaje się być im wyjątkowo bliska. Sporo tu również brzmień typowych dla krajów zamieszanych przez Słowian Południowych.
Znajdziemy tu zarówno klimaty nieco bardziej nostalgiczne („Voje sasa”, „Čororo” lub „Oj jesenske”), jak i coś co porwie nas do tańca (przykładami mogą być: „Tonči”, „Opa cupa”, „Bušo kolo” albo „Igran čoček”). Niekiedy będzie to jeden i ten sam utwór (jak w przypadku „Sinoč” i „Joka”). Na dodatek niektóre utwory (jak „Opa cupa”) mogą nam się wydać dość znajome. mogą się polskim słuchaczom wydawać dziwnie znane. Dzieje się tak za sprawą pewnego znanego kompozytora, który masowo wykorzystuje melodie ludowe, niekiedy nawet przypisując sobie ich autorstwo.
Wśród wielu instrumentów na płycie zdecydowanie wyróżnia się tambura. W Söndörgő gra na niej Eredics Áron, jednak do nagrań zaproszono również wybitnego instrumentalistę, jakim jest József Kovács. Warto odnotować gościnny udział w nagraniach dwojga wokalistów. Katya Tompos jest bardzo uzdolnioną śpiewaczką, miała nawet swój epizod na festiwalu Eurowizji, gdzie w 2009 roku reprezentowała Węgry. Z kolei Antal Kovács doskonale radzi sobie w utworach nawiązujących do tradycji romskiej, co w przypadku tej płyty jest niezwykle istotne.
Klimat, jaki udało się wyczarować w studio, to prawdziwa nostalgiczna podróż w czasie.
Debiutancka płyta poznańsko-toruńskiego duetu Lilly Hates Roses, poprzedzona przebojowym singlem „Youth”, odwołującym się do najlepszych tradycji nurtu contemporary folk stała się faktem. Kasia Golomska i Kamil Durski założyli swój zespół niejako na przekór losowi. Wydawałoby się, że w Polsce taka muzyka nie ma szansy się przebić. A jednak wygrana w organizowanym przez Empik konkursie Make Your Music sprawiła, że indie-folkowym zespole usłyszał cały kraj. Kraj, ponieważ poza granicami dali się poznać już wcześniej. Ich singiel zagościł na falach amerykańskiej rozgłośni KEXP, nadającej z Seattle.
Oczywiście „Youth” wpada w ucho każdemu, bez względu na to czy słyszał już wcześniej tą piosenkę, czy nie. Jednak każdy, kto tak jak ja przekopał internet w poszukiwaniu koncertowych i nagrań demo Lilly Hates Roses z radością odkryje, że w wersjach studyjnych zespół nie utracił ulotnej magii towarzyszącej ich piosenkom. Muzyka tworzona przez Kasię i Kamila brzmi nadal bardzo naturalnie, można by nawet rzec intymnie. Bo jak inaczej nazwać utwory takie jak „All I ever”, „Something to happen” czy „Like a Boat, Like a Plane”?
Czasem w tle pojawia się więcej instrumentów (jak np. w „Let the Lions (in my house)” lub „Only a Thought”) nie powodują one jednak zbędnej kakofonii, a jedynie podkreślają aurę piosenek. Spora w tym zasługa producenta tego krążka, Macieja Cieślaka, znanego z grup takich jak Ścianka, Lenny Valentino czy Cieślak i Księżniczki. Ten ostatni projekt wydaje się najbliższy temu, co zrobił produkując nagrania Lilly Hates Roses, jednak mam wrażenie, że na płycie duetu znajduje się o wiele więcej różnobarwnych emocji, niż na krążku Księżniczek.
Sporą niespodzianką są tu dwa polskie tytuły. Tak to już zwykle bywa, że jak polski zespół zdobywa popularność śpiewając po angielski, to później już do polskiego nie wraca. Nie zapominajmy jednak, że to debiutancka płyta, więc właściwe brzmienie zespołu zaczyna się dopiero definiować. „Głosy zza kwiatów” i „Kto jeśli nie my?” mogą być przykładem tego, że da się takie utwory zagrać również po polsku, choć trzeba przyznać, że jeśli już przyzwyczailiśmy się do angielszczyzny na tej płycie, to jednak czuć początkowo dysonans.
Lilly Hates Roses to jedno z moich największych odkryć w polskiej muzyce w ostatnich latach. Dość silna na świecie scena akustycznego indie-folku nie ma w Polsce zbyt wielu reprezentantów. Jednak jeśli pojawia się taka grupa jak Lilly Hates Roses, można mieć nadzieją, że a nią potoczy się lawina.
W latach dziewięćdziesiątych, gdy bardzo trudno było dostać w Polsce nagrania z muzyką celtycką, na rynku pojawiło się kilka kaset, wydanych na licencji austriackiej wytwórni ARC. Polscy słuchacze mogli dzięki temu zapoznać się z twórczością grupy The Golden Bough i artystów mniej lub bardziej z nią związanych, takich jak Margie Butler czy Noel McLoughlin. W przypadku Margie związek z tym zespołem jest oczywisty, ponieważ do spółki z Paulem Espinozą tworzy ona trzon grupy The Golden Bough. Natomiast Noel nagrywał swoje piosenki między innymi z gościnnym udziałem tego zespołu.
W tamtych czasach ARC wydawała nagrania McLoughlina na licznych płytach, zazwyczaj wskazujących tytułami na najlepsze nagrania z Irlandii czy Szkocji. W fonotece wielu ówczesnych celtofili znajdziemy więc takie tytuły, jak „Best of Ireland” czy „20 Best of Scotland”. Na przestrzeni kolejnych lat artysta ten niewiele nagrywał, ukazywały się jednak płyty łączące nowe nagrania ze starymi, urozmaicane wersjami koncertowymi niektórych utworów.
Dochodzimy jednak do czasów współczesnych. Nagrana w 2009 roku płyta „Late Starters in Love”, zarejestrowana w trio z Denisem Allenem i Denisem Carey`em, to właściwie nowy początek kariery McLouglina. Co ciekawe ukazała się ona poza dystrybucją ARC i zawiera o wiele mniej znany, a przez to bardziej ambitny repertuar. W międzyczasie wokalista wrócił pod skrzydła macierzystej wytwórni, ukazała się nowa składanka i album koncertowy. Aż tu nagle, nie stąd ni zowąd na rynek trafił nowy album McLouglina, sygnowany logo austriackiej firmy, ale zawierający kolejny zestaw stosunkowo mało znanych irlandzkich i szkockich piosenek. Nosi ona nazwę „Home is the Rover”.
Płyta ta, to 14 utworów, wśród których dominują tradycyjne kompozycje. Znalazło się jednak również miejsce na kilka folkowych przeróbek i coś do tańca. Wszystkie one zasługują na chwilę uwagi, warto więc przysłuchać się dobrze tej płycie.
Jak zwykle w przypadku albumów McLoughlina bardzo ciekawie wychodzą współczesne piosenki, które aranżowane są tak samo, jakby były tradycyjnymi melodiami. Taki los spotkał choćby napisaną przez Franka Hennessy`ego piosenkę „The Old Dungarvan Oak” oraz „Roseville Fair” Billa Stainesa, „Little Brigid Flynn” Percy Frencha i „Dancing at Whitsun” Austina Johna Marshalla. Zwłaszcza ten ostatni utwór, bardzo mało znany, zasługuje na uwagę. Najbardziej znana z przeróbek, to słynny „John O`Dreams” Billa Caddicka, w którym twórca piosenki wykorzystał melodię autorstwa Piotra Czajkowskiego.
Tradycyjne kompozycje prezentują się niemal równie dobrze. Zarówno skoczne „Twa Bonnie Maidens”, „Dido, Bendigo”, „I’ll go No More A-roving With You, Fair Maid”, zaaranżowane ze smakiem „Song of the Fishgutters” i „The Flower of France and England” świetnie bluesująca nieco pieśń „Highland Harry”, jaki i utrzymana w balladowym klimacie „Fisher Row” brzmią w wykonaniu McLoughlina świeżo i ciekawie.
Duńska grupa Fjärin, to muzycy, którzy z niejednego pieca jedli już chleb. Ich rozkołysane, jazzujące utwory sięgają w głąb skandynawskiej tradycji, zostawiając miejsce na luźne interpretacje muzyczne. Sporo w nich swobody, która często charakteryzuje grę najlepszych instrumentalistów. Wiele wskazuje na to, że muzyków grupy Fjärin możemy do takiego zbioru zaliczyć.
Grający na skrzypcach Søren Stensby ma sporo doświadczeń z brzmieniami bałkańskimi, dlatego nawet grając melodie nawiązujące do tradycyjnych brzmień rodem z Danii, przemyca tam czasem nieco inne rozwiązania. Gitarzysta Kasper Ejlerskov Leonhardt pochodzi z duńskiej wyspy Fanø i to on odpowiada za zarażenie miłością do tamtejszej muzyki pozostałych członków grupy. Kontrabasista Johannes Vaht sporo jazzuje, co zdecydowanie wpływa na korzyść brzmienia całej kapeli.
O tym że spojrzenia muzyków Fjärin kierują się daleko poza danie mogą świadczyć takie utwory, jak celtyckie „Amaher Reel”, „Dedikation” i „Lasal” oraz bałkański w swoim brzmieniu brzmiący walczyk „Mythos”. Podsumowaniem takich poszukiwań muzycznych może być tytułowy „Mixtur”.
Ciekawie brzmią tu też goście, zwłaszcza śpiewająca norweska wokalistka Mia Marlen Berg, która brawurowo zaśpiewała w „Et Øjeblik Av Savn”, „Stranda” i w „Mixtur”. Jej dziewczęcy głos sprawia, że muzyka zyskuje jeszcze jeden, niezwykle ważny dla brzmienia instrument.
Gościnny udział pianisty Oscara Johanssona również odcisnął tu swoje piętno, zwłaszcza w instrumentalnej balladzie „Saga”.
Autorskie utwory członków zespołu świetne wpisują się w skandynawską tradycję folkową, zwłaszcza zaś w to co obecnie gra się na Półwyspie. Akustyczne brzmienia, poparte świetną grą instrumentów, to niewątpliwy atut tego krążka. Odkrywając kolejne utwory poznajemy prawdziwą miksturę, jaką przygotowali dla nas Duńscy muzycy.