Brathanki to zespół, który początkowo bardzo mnie zauroczył. Zanim ze wszystkich głośników w Polsce popłynęły „Czerwone korale”, mogłem o sobie powiedzieć, że jestem fanem zespołu. Potem zadziałał efekt przesytu, ale muszę przyznać, że przyglądałem się od czasu do czasu temu, co działo się w zespole. Faktem jednak jest, że przestałem śledzić zmiany personalne i dopiero wiadomość, że zespół ma nagrać płytę z piosenkami Skaldów, wzbudziła moje większe zainteresowanie. Przede wszystkim dlatego, że trudno byłoby w polskiej muzyce rozrywkowej znaleźć formację, której piosenki bardziej pasowałyby do stylistyki Bratkanków. Z resztą już kiedyś tego próbowali – oba zespoły wystąpiły razem w programie „Muzyka łączy pokolenia”.
Skaldowie byli zawsze zespołem, który romansował z folkiem, wciąż pozostając jednocześnie kapelą rockowa. Tylko o niektórych ich utworach można powiedzieć że są jednoznacznie folkowe. Grupa Brathanki sięgnęła jednak po prostu po piosenki, które zdaniem muzyków dobrze brzmiałyby w ich wykonaniu. I był to słuszny wybór, dzięki temu delikatne nuty góralszczyzny uzupełniają tu sporą dawkę rocka i popu.
Główną rolę, jak to zwykle ma miejsce w przypadku Brathanków, gra tu wokalistka. Agnieszka Dyk czuje się dość pewnie w swojej roli, bowiem w tych piosenkach na przemian uwodzi, wzrusza i snuje opowieści, co jest niezwykle charakterystyczne dla twórczości Skaldów. Ciekawostką jest udział Jacka Zielińskiego, który zaśpiewał z Agnieszką piosenkę „W żółtych płomieniach liści”, paradoksalnie jednak jest to najsłabszy utwór. Wygląda na to, że zespół bał się, że zagłuszy szacownego gościa.
Jak zwykle nie zawodzą w Brathankach instrumentaliści. Co prawda nowy gitarzysta, Wiktor Tatarek, gra trochę inaczej, niż Jacek Królik, ale wpasował się ze swoim brzmieniem w stylistykę zespołu. Za to Stefan Błaszczyński i Janusz Mus brzmią na tyle charakterystycznie, że to o ich grze można powiedzieć, że stanowi osobną wartość w brzmieniu zespołu.
Nie da się uniknąć porównań z oryginalnymi wersjami. Muzycy obu składów zapewne nie szczędziliby sobie nawzajem pochwał, ale faktem jest, że Brathanki brzmią nowocześniej i w dużej mierze to decyduje o większej przebojowości ich wykonań. Z drugiej jednak strony nie wywołują one takiej reakcji, jaką wywoływały swego czasu oryginalne wersje Skaldów. Dlatego też uznanie czy lepsze są nowe czy stare aranżacje raczej jest nie do rozstrzygnięcia.
Od albumu z premierowym materiałem autorskim zespołu minęło już 8 lat. To dobrze że Brathanki łapią wiatr w żagle. Mam nadzieję, że szybko obiorą kurs na kolejną, tym razem autorską płytę.
Page 28 of 285
Nazywają się The Ukrainian Folk, choć wcale nie pochodzą z Ukrainy. Jednak muzycznie najbliżej im właśnie do tamtejszego grania. Ukraińskie folk-rock z Olsztyna, tak właśnie najlepiej byłoby opisać ich muzykę. Ci, którzy śledzą scenę folkową wiedzą zapewne, że w tym mieście działał już prężny swego czasu zespół Horpyna. Trzeba więc uznać, że w ukraińskiej muzyce musi być coś, co Olsztyniaków pociąga.
The Ukrainian Folk lubią dość ostro zagrać, pod tym względem przypominają trochę muzyków z góralskiej grupy Kapela (niekiedy występującej jako Kapela Pieczarków). Jednak muzyka Olsztyniaków jest nieco bardziej różnorodna. Po ostrych riffach we wstępie do „Oj Na Hori Na Hori” rytmika zmienia się w skoczne ska. Podobne brzmienia dominują w piosenkach „Nesluhniana” i „Cyhany”.
W „Wisit Jablko” dęciaki wprowadzają atmosferę rodem z soundtracków Gorana Bregovića, jednak piosenka przechodzi w motoryczny folk-rock na dwa wokale.
Nie brakuje to oczywiście znanych melodii, niekiedy wykorzystanych jako cytaty w utworach autorskich. Innym razem jednak mamy do czynienia z przeróbkami znanych piosenek. Tak jest choćby z „Ne Pyj Vaniu” i „Tyz Mene Pidmanula”.
Świetne wrażenie robi utwór „Step”. Nieco podniosła ballada jest świetnie zaaranżowana i niewątpliwie jest przebojem płyty. Tytułowa ballada „Mriji” nie ma już takiej siły. Za to zamykający płytę „Mandrivnyk” ma w sobie coś z nastroju nagrań Dead Can Dance. Ciekawe jak brzmiałby cały album z ukraińskim folkiem w takim klimacie.
Album „Mriji” prezentuje kapelę dobrze ograną, z ciekawymi pomysłami. Na pewno warto poszukać tych nagrań i czekać na kolejne.
Aż szkoda że to tylko EP-ka, bo rubaszny folk metal w wykonaniu Piwnego Misia poprawia doskonale humor. Począwszy od zagranego na najprostszym rock`n`rollowym pochodzie utworu tytułowego, poprzez dwa stylowo zagrane covery, mamy tu do czynienia z kapelą, która mogłaby sporo namieszać w folk metalowym światku. Nie wiem tylko czy fakt, że pochodzą z Rosji nie przytnie im skrzydeł.
Podoba mi się, że covery wykonują w swoim ojczystym języku. nadaje to dodatkowy sens wykonywaniu tych kompozycji.
Z tego co udało mi się ustalić Beer Bear mają już na koncie autorską płytę z zeszłego roku. Będę musiał jej poszukać!
Egzemplarz płyty, który przysłali mi do recenzji muzycy The Wandering Bards jest nieco dziwny. Wszędzie bowiem podaje się że na krążku jest tylko pięć utworów („In a Foreign Land”, „Laughing Gas”, „Where the Freaky People Are”, „Chicken Gristle Time!” i „The Tale of the Lonesome Canyon Rider”), tymczasem na mojej wersji albumu „Nos Es Music Quod Music Est Nos” jest dziesięć utworów.
Kolejne pięć z nich, to kompletna EP-ka „Wandering Bards”, o rok wcześniejsza.
Sami swoją muzykę nazywają Americana-Gypsy Funk. Zaczynając od końca, funku tu najmniej, choć sekcja rytmiczna czasem lubi trochę połamać rytmu i pobujać. Przymiotnik „Gypsy” trzeba traktować jeszcze bardziej umownie, nie ba tu bowiem mowy o cygańskich melodiach. Bliżej to wszytko włóczęgowskiego country, skrzyżowanego z bluesem, folkiem i… no właśnie, muzyką o dźwięcznej nazwie americana.
Folkowe skrzypce grają czasem tak, aż serce się rwie, ale podstawa muzyki staje się akustyczna gitara, która swoim pełnym brzmieniem spaja instrumenty. Takie brzmienie jest wyjątkowo charakterystyczne dla americana.
The Revels to coś więcej, niż tylko zespół. W 1971 roku muzyk, muzykolog, producent i reżyser w jednej osobie – John Langstaff – założył trupę składającą się z profesjonalnych aktorów i z amatorów, która zajęła się odtwarzaniem dawnych zwyczajów i rytuałów. W momencie założenia tej grupy, Langstaff miał już za sobą sporo doświadczeń, w tym również kilka sukcesów z różnymi wersjami spektaklu „The Christmas Revels”, w którym odtwarzano pieśni i obyczaje związane z zimowym świętem. Jednak dopiero powołanie do życia stałego zespołu sprawiło, że marka The Revels zaczęła być jednoznacznie kojarzona.
Program „The Christmas Revels” to wciąż jedno z czołowych dokonań grupy, która po śmierci twórcy dalej kontynuuje pracę. Niniejszy album, zarejestrowany w 1971 roku stanowi wzorcowy przykład brzmienia, do którego wciąż nawiązuje kolejne wcielenie zespołu.
Zawarte tu kolędy, ludowe pieśni i związane z Bożym Narodzeniem poezje, to doskonała pamiątka po pamiętnym spektaklu. Miał on – przynajmniej w zamierzeniach – przywrócić słuchaczom wiarę w duchowy aspekt Świąt. Raczej się to nie udało, co możemy ocenić z perspektywy ponad 20 lat. Jednak zawartość tej płyty przekonuje, że warto było spróbować. Choćby dla samej muzyki.
Poznańska grupa JRM (dawniej JRM Band) pozostaje nieco na uboczu polskiej sceny folkowej. W świecie muzyki celtyckiej są zespołem rozpoznawalnym, jednak mało kto pamięta już ich pierwsze wydawnictwo „In the Pub”, a koncertowe nagrania nowego składu, wydane kilka lat temu można było nabyć chyba wyłącznie podczas występów zespołu. Dlatego dla wielu słuchaczy album „Cosa gan Bróga” może być pierwszą okazją na zetknięcie się z ich muzyką.
Trzeba przyznać, że brzmienie zespołu wyewoluowało bardzo od czasy gdy stawiał on pierwsze kroki w poznańskich pubach. Już otwierająca płytę kompozycja „Cosa gan Bróga” pokazuje, że poza muzyką celtycką interesują ich również bardziej nowoczesne brzmienia, zbliżone do jazzu.
Muzyczne poszukiwania zaprowadziły zespół w rejony, w które zawędrowały też popularne celtyckie grupy z Irlandii i Szkocji, takie jak Solas czy Schooglenifty. Dla muzyków JRM nie liczy się mocne rockowe przyłożenie, ani szaleńcze galopady. Klimat płyty zmierza w innym kierunku. Dominują kompozycje, w których najistotniejsze wydają się pomysły aranżacyjne muzyków. Ludowe melodie są tylko bazą dla ich dalszych poszukiwań.
Mimo że dominują tu utwory instrumentalne, jak na każdej porządnej celtyckiej płycie, mamy tu też piosenki. Zaśpiewana z twardym szkockim akcentem „Annie Laurie” przypomina o korzeniach zespołu, którego pierwszym wokalistą był przebywający w Polsce szkocki folksinger Rory Dallas Allardice.
Irlandzka ballada „Foggy Dew” została tym razem potraktowana jako podstawa do instrumentalnej suity, dopasowanej świetnie do nastroju płyty. Z kolei evergreen „Whisky in the Jar” przełamuje nieco sentymentalny nastrój i choć jest mocno przearanżowany, to ma jednak swój nieco przaśny klimat.
Tytułowy utwór ma trzy odsłony – pierwsza służy za introdukcję do całej płyty, druga, to wyrecytowany w środku albumu gaelicki wiersz, zaś trzecia zamyka klamrę, spinając cały album.
Płyta Poznaniaków, to album niewątpliwie zasługujący na uwagę, nadający się do wielokrotnego słuchania, by za każdym razem móc odkrywać drobne smaczki w kolejnych kompozycjach. Jednak przez wzgląd na bardzo wyciszony i spokojny charakter zawartej na niej muzyki, prawdopodobnie przemknie bez większego echa. A szkoda, ponieważ niewątpliwie jest to muzyka o wiele bardziej wartościowa, niż niektóre propozycje szybciej i głośniej grających kapel.
Zespół 4 Non Brets powstał pod koniec 2009 roku. Grupę tworzy czworo muzyków, których doświadczenia, pasje i pomysły kumulowane przez lata znalazły swoje ujście w wyjątkowych aranżacjach tradycyjnej bretońskiej muzyki tanecznej. Wyjątkowość owa to nie tylko niestandardowy skład, lecz przede wszystkim podejście motywujące do ciągłych poszukiwań w obszarze środków wyrazu. Grupa pozostaje przy tym w zgodzie z tradycją, a indywidualne zainteresowania muzyków wzbogacają tradycyjne opracowania. Nieposkromiona energia powstająca podczas gry na scenie umożliwia przekazanie pozytywnych emocji zarówno tancerzom jak i słuchaczom.
Ekipę 4NB tworzą:
Katarzyna Szyszkowska – skrzypaczka, przez kilka ostatnich lat studiowała teorię i praktykę wykonawczą tradycyjnej muzyki irlandzkiej, jak również innych regionów świata. Jej emocjonalną szczerość i silny charakter słychać w mocnym, energicznym brzmieniu.
Szymon Białek– multiinstrumentalista, realizator dźwięku. Zachwyca i zaskakuje pomysłowością, z niebywałą lekkością wplata w nurt muzyki tradycyjnej elementy rocka i jazzu.
Jan Kłoczko – gitarzysta, odkrywa świat muzyki bretońskiej pamiętając o doświadczeniach zdobytych podczas grania samby czy muzyki irlandzkiej. Niezdyscyplinowany i pomysłowy w swych harmoniach.
Marcin Szyszkowski – pomysłodawca i założyciel zespołu – grając na gitarze stara się znaleźć złoty środek pomiędzy niegrzecznymi harmoniami, nietypowym brzmieniem a nienaruszalnymi zasadami jego ukochanej muzyki bretońskiej.
Materiał własny zespołu
Harfiarka Barbara Karlik gra na replice XVI wiecznej szkockiej harfy Królowej Marii.
Chociaż w swoim repertuarze ma zarówno tradycyjne utwory irlandzkie, szkockie, walijskie i brytyjskie, covery współczesnych twórców (Renata Przemyk, Jacek Kaczmarski, Pearl Jam czy Eurythmics) i własne kompozycje, to stawia przede wszystkim na historyczne techniki gry na cláirseach.
Swoje umiejętności doskonali na corocznych warsztatach w Irlandii pod okiem Ann Heymann, Siobhan Armstrong, Andrew Lawrence Kinga, Javiera Sainz, i Paula Dooley.
Za cel postawiła sobie popularyzowanie wczesnej harfy celtyckiej – uczy, ale i stara się przemycić trochę intrygujących faktów harfiarskich w zapowiedziach na koncertach.
Wydała własnym sumptem dwie płyty: Mairi Cláirseach Śpiewa (2007) oraz Karczma Niedokończonych Opowieści (2010).
Skład:
Barbara Karlik – wczesna harfa celtycka, śpiew
Oficjalna strona: www.harfiarka.pl/
Mało jest w świecie muzyki folkowej bardziej emocjonalnych piosenek, niż włoskie piosenki o socjalistycznych partyzantach. Mogą z nimi konkurować tylko pełne ognia pieśni zespołów rosyjskich. O Armii Czerwonej.
Nie wiem co takiego ma w sobie mit lewackiego bojownika, ale najwyraźniej w tych dwóch nacjach rozpala on do żywego jakieś nie znane innym emocje. nawet pieśni śpiewane na cześć Che Guevary nie mają takiej siły wyrazu, jak „Partisan`s Bella Ciao”. Mam wrażenie, że to coś więcej, niż tylko maestria starych wyjadaczy z Modena City Ramblers. Utwór ten wraca tu z resztą w dwóch odsłonach. Druga z nich, „Mondina`s Bella Ciao”, to zaśpiewana po angielsku o wiele spokojniejsza wersja tej melodii.
Kiedy przed laty odkryłem włoską scenę muzyki określanej jako combat folk moje zdumienie sięgnęło zenitu. Nie dość, że wychwalano tam komunistów, to jeszcze piosenki o lewackich partyzantach rzeczywiście miały w sobie coś, co mogłoby nawet dziś pociągnąć ludzi na barykady. Ten niezrozumiały fenomen trwa do dziś, bo zespoły takie jak Modena City Ramblers niewiele się zmieniły.
Ramblersi to czołowy zespół tego rodzaju grania, to od nich uczyli się kolejni włoscy partyzanci folku. Muzycy z Modeny nigdy nie zapomnieli o tym, że na początkach swojej kariery grali sporo muzyki irlandzkiej, a wielkim wzorem stała się dla nich w pewnym momencie formacja The Pogues. Słychać to również w tych nagraniach. Choćby za sprawą piosenki „Music of the Time”, w której udziela się wokalnie Philip Chevron, muzyk znany z tego właśnie zespołu. To niewątpliwie wielka gratka również dla miłośników Poguesów, z których wielu zbiera wszystkie smaczki związane z ich ulubioną grupą.
O irlandzkich wpływach świadczą też liczne celtyckie wstawki we własnych, autorskich kompozycjach członków zespołu. na zakończenie otrzymujemy jeszcze irlandzką balladę „Roisin the Bow”.
Zarówno piosenki śpiewane po włosku, jak i te po angielsku dotyczą w większości bardzo osobistych historii. Nawet jeśli nie dotyczą one bezpośrednio członków zespołu, jak ma to miejsce np. w przypadku piosenki „Ebony”, o dziewczynie porwanej z Afryki, śpiewane są z dużym wyczuciem. Najlepiej jednak wciąż wychodzi im repertuar rewolucyjno-proretaliacki. Jeśli chcecie się przekonać, posłuchajcie koniecznie piosenki „Mia Dolce Rivoluzionaria”.
Później, na odtrutkę, radzę obejrzeć któryś z filmów o niezłomnym Don Camillo.
Grupa Swoją Droga nawet jako trio potrafi zagrać dużo dobrej muzyki. Udowadniają to dobitnie na albumie „Pola”, zagranym z prawdziwą diva polskiego folku, Apolonią Nowak. Ta kurpiowska śpiewaczka ma już na koncie doskonałe albumy zarejestrowane z zespołem Ars Nova („Zaświeć niesiądzu” z 1996 roku i „Anatomia kobyły” (z roku 2002). Jej spotkanie z zespołem Swoją Droga, jednym z najciekawszych na polskiej scenie folkowej, musiało zaowocować czymś niezwykłym. I tak rzeczywiście jest.
Piosenki zagrane są ciekawie, zaśpiewana z niesamowita ikra, brzmią jednocześnie autentycznie, ale też odrobinę nowocześniej. Czuć tu bardzo otwarte spojrzenie zarówno na tradycje polską, jak i na muzykę świata.
Sam dobór piosenek również robi wrażenie. Kurpiowskie melodie należą do najpiękniejszych w Polsce, warto więc posłuchać tego zestawu, bo nie ma tu ani kiepskich piosenek, ani nietrafionych aranżacji.