Grupa Smithfield Fair skończyła niedawno 20 lat, podsumowując swoją wcześniejszą działalność ciekawą składanką z dziesięciu poprzednich fonogramów, zatytułowaną „20 for 20”. Teraz przychodzi czas na kolejny album studyjny, zawierający premierowe nagrania.
Podobnie jak na większości płyt tej amerykańskiej formacji, mamy tu do czynienia z autorskimi piosenkami, aranżowanymi na celtycką modłę, z niewielkimi naleciałościami innych nurtów, takich choćby jak americana. Ciekawostką sa tu gościnne występy rozmaitych zaprzyjaźnionych z zespołem muzyków. Pojawia się m.in. Steve Conn, klawiszowiec znany z zespołu Bonnie Raitt, oraz z ciekawej własnej twórczości, mocno osadzonej w amerykańskim folku. Możemy go posłuchać w świetnym utworze „Plenty of Time”. Równie ciekawie wychodzi współpraca ze skrzypkiem grup Brothers 3 i Texas Gypsies, Markiem Menikosem, którego grę słyszymy w tytułowym „The Longing”.
Mimo że standardowe wcielenie koncertowe Smithfield Fair to wciąż rodzinne trio (Jan Smith, Dudley-Brian Smith i Bob Smith), to po raz kolejny na płycie w podstawowym składzie pojawiają się gitarzysta J. David Praet i perkusista Merel Bregante, znany ze świetnej grupy Nitty Gritty Dirt Band. Dzięki ich udziałowi kompozycje Smithów mają bardziej folk-rockowe brzmienie.
Page 38 of 285
Nieistniejąca już amerykańska grupa 16 Horsepower, to jeden z głównych sprawców całego muzycznego zamieszania znanego pod szyldem alternative country. W przypadku zespołu założonego przez Davida Eugene’a Edwardsa obie te nazwy znajdują w sobie prawdziwy wyraz.
Elementy muzyki alternatywnej, to przede wszystkim ciężkie gitary i mroczny nastrój, kontrastujący niekiedy z religijnie nakierowanym tekstami. Typowe dla country są tu niekiedy instrumenty (banjo, akordeon, skrzypce). Zaś środki ekspresji łączą oba te nurty.
Już od piosenki „Brimstone Rock” wiemy czego przyjdzie nam słuchać. W innych piosenkach dodają do tej mieszanki odrobinę psychobilly. „Low Estate” z kolei pokazuje nam klimat w którym brakuje tylko pijanego fortepianu Toma Waitsa. Reszta klimatu jego szaleńczych piosenek już tu jest.
Muzyka 16 Horsepower przywodzi czasem na myśl pijacka imprezę muzyków grupy The Levellers z Nickiem Cave’m, podczas której spożywa się nie tylko legalne używki, oraz rozmawia o religii i filozofii.
Trzeba sporo odwagi, by w obecnych czasach zacząć swoją płytę tradycyjnym „Drunken Sailor”. Nie jest to może najorginalniejsze wykonanie, ale energiczne granie Kanadyjczyków z The Sheridan Band pozwala słuchać tej ogranej piosenki z przyjemnością.
Kolejne utwory: „Tippin’ the Jar” i „Poor Boy” to autorskie kompozycje Jeffa Sheridana i Roba Pittaro, w które wpleciono odrobinę celtyckich nutek. Brzmi to ciekawie i stylowo.
Z kolei tradycyjna piosenka „Lilly The Pink” przypomina nam o kanadyjskim pochodzeniu zespołu. Przed wieloma laty wylansował ją tamtejszy zespół The Irish Rover.
„Far Atlantic Shore”, to kolejny autorski utwór, który Jeff napisał z Heather Sheridan. Nieco płaczliwy, ale przy tym mroczny, świetny na wizytówkę zespołu.
Trzeba przyznać, że grupa najciekawiej wpada w repertuarze autorskim, ale również tradycyjnym kompozycjom nie da się wiele zarzucić. Warto posłuchać.
Grupa Tapesh działa już od ponad dziesięciu lat, funkcjonując jako zespół bębniarski grający dźwięki typowe dla muzyki irańskiej. Album „Iranian Percussion” to pierwsza płyta, jaką zarejestrowali z Raminim Rahimim, bębniarzem z Teheranu, który na codzień występuje też w metalowym zespole Angband.
Wbrew tytułowi album ten zawiera nie tylko muzykę irańską, znajdują sie na nim utwory mogące się kojarzyć z klimatem całego Bliskiego Wschodu. Znajdują się tu również elementy typowe dla rocka czy jazzu.
Prawdziwy urok tego albumu, to brzmienia wielu rodzajów bębnów, w skomplikowanych kombinacjach, grających równocześnie.
Mimo wszystko dominują tu elementy tradycyjne, czuć też spory szacunek dla starych technik bębniarskich.
Wieść o tym, że grupa muzyków związanych przede wszystkim z zespołem Shannon, próbuje tworzyć coś nowego, opartego o folklor regionu z którego pochodzą – Warmii, bardzo mnie swego czasu zaciekawiła. Pamiętam, że już lata temu grupa dowodzona przez Marcina Rumińskiego potrafiła czasem sięgnąć po jakiś słowiański utwór, choć żaden z nich nie zagościł w repertuarze Shannonów na tyle długo, by trafić na płytę.
Swoją przygodę z bardziej rodzimą muzyką ma też za sobą Maria Rumińska, która swego czasu śpiewała w kaszubskim projekcie Olo Walickiego.
Pozostali muzycy mają za sobą rozmaite doświadczenia, nie tylko folkowe. Dla tego projektu ważne jednak stało się to, że potrafili do nowatorskiego tematu podejść w sposób kreatywny. Album „Wskrzeszenie Hobouda” zawiera bowiem wyśpiewane po warmijsku pieśni, z których tylko część to na nowo opracowane motywy ludowe. Do kilku utworów Rumińscy napisali własne melodie, nadając im indywidualnego, bardzo wyjątkowego charakteru.
Niesamowitego klimatu dodają tej płycie warmijskie opowieści, które snuje Edward Cyfus, odpowiedzialny również za poprawność wymowy wszelkich tekstów.
W brzmieniu Hobouda czuć fascynacje skandynawskimi kapalami spod znaku Hedningarny czy Hoven Droven. Na polskim rynku to obecnie bardzo popularne inspiracje (wystarczy wspomnieć niektóre utwory zespołu Percival Schuttenbach czy projekt Żywiołak), pozostaje więc mieć nadzieję, że z czasem Hoboud nabędzie bardziej indywidualnego brzmienia. Nie zmienia to jednak faktu, że na chwilę obecną jest to najciekawsza folk-rockowa propozycja muzyczna na polskim rynku.
Pod projektem Corde Oblique podpisuje się Riccardo Prencipe, włoski gitarzysta i kompozytor, znany m.in. z projektu Lupercalia. Ich płytę „Florilegium” recenzowaliśmy kilka lat temu, określając ten projekt jako włoskie Dead Can Dance. W międzyczasie Riccardo powołał do życia Corde Oblique. „The Stones of Naples” to trzecia płyta z tym składem.
Doskonałym uzupełnieniem kompozycji i gry gitarzysty i zaproszonych przez niego muzyków jest tu magiczny wokal Claudii Sorvillo. Ta dziewczyna po prostu maluje swoim głosem niesamowite kolory na szkicach, które w swoich kompozycjach podsuwa jej Riccardo. Szkoda że na tej płycie słyszymy ją tylko dwa razy: we „Flying”, pięknej akustycznej wersji utworu grupy Anathema, oraz w „La Gente Che Resta”, świetnej kompozycji Riccardo. Na szczęście Claudia jest stałym elementem koncertowego wcielenia Corde Oblique. Warto więc poszukać ich koncertów, zwłaszcza że zespół koncertuje sporo.
Album „The Stones of Naples” ukazał się nakładem francuskiej wytwórni Prikosnovenie, co już samo w sobie stanowi dla mnie pewną rekomendację, Jeżeli jednak to niewystarczające, to poszukajcie muzyk Corde Oblique na ich stronie w serwisie MySpace. Posłuchajcie takich utworów, jak „Barrio Gotico”, „Flower Bud” czy wspomniany już „Flying”. Myślę, że przekonacie się do tej płyty na tyle, by jej poszukać.
Jeśli ktoś dalej sądzi że celtic-punk to nurt martwy i zjadający własny ogon – niech szybko odszczeka te słowa. Wydaje Flatfoot 56 dzięki płycie „Jungle Of The Midwest Sea” już na stałe znajdzie sobie miejsce obok wielkich tego gatunku. Dlaczego ? Powodów jest co najmniej kilka.
Po pierwsze, w celtic-punku ważna jest szczera, pozytywna energia. Z tego krążka emanuje ona niemalże z każdej nuty – chłopaki grzeją do przodu równo nie oglądając się na nikogo i na nic. W dodatku robią to z rozbrajającą szczerością, jakby urodzili się po to żeby grać właśnie w ten sposób.
Po drugie, sztuką jest zrobić płytę utrzymaną w jednym klimacie, a jednak różnorodną i pomysłową. ‚Płaskostopym’ się to udało – dzieje się naprawdę wiele. Już otwierające płytę niby-intro „The Galley Sleeve” ma w sobie niepokojący klimat a zarazem zaciekawia słuchacza. Następujące zaraz po nim „Carry ‚em Out” to niespodziewany cios między oczy – szybki, motoryczny i cholernie melodyjny punkowo-celtycki numer, gdzie echa Dropkick Murphys czy Real McKenzies pobrzmiewają nader gęsto. Zaskoczeń na tym krążku jest z resztą znacznie więcej. Wydaje się że Flatfoot 56 dość świadomie bawi się ze słuchaczem, np. serwując pod rząd 3-4 szybkie punkowe hymny, aby później trochę zwolnić i postawić na chwytliwe melodie, jak chociażby w „Chinatown Jailbreak” (stricte jednym z najlepszych numerów z płyty).
Po trzecie „Jungle Of The Midwest Sea” mimo iż jest płytą ostrą, jest to też zbiór wielu świetnych melodii które na długo zapadają w pamięć. Potencjalnych celtic-punkowych przebojów jest tu naprawdę wiele – wspomniany już „Chinatown Jailbreak”, krótkie acz treściwe „Warriors” czy mój ulubiony „Loaded Gun” to rzeczy naprawdę wysokich lotów.
Po czwarte i ostatnie, słychać że Flatfoot 56 to solidna i zgrana załoga która ma pojęcie o muzyce którą gra. Wiele na tej płycie smaczków, zespół nie łoi tylko trzy-akordowego punka, ale urozmaica swoją grę o brzmienia banjo, mandoliny czy dud szkockich. Czyni to ich muzykę ciekawą i naprawdę bogatą.
Co tu dużo gadać – fani celtic-punkowych brzmień będą zachwyceni a ortodoksi, po odpowiednim przeszkoleniu i wyzbyciu się wszelkich uprzedzeń, również powinni pokochać Flatfootów.
Aha, jeszcze jedno. Nie zgodzę się z tymi którzy twierdzą że wszystkie kapele tego pokroju zrzynają z dorobku Dropkick Murphys. Może narażę się tutaj większości, ale „Jungle Of The Midwest Sea” lekkim ruchem zmiata „The Meanest Of Times”, mimo iż „Meanest…” to świetna płyta.
Zespół Kalevala, po bardzo udanym debiutanckim albumie „Kudel Belosneznovo Lna”, wypuszcza na rynek swój drugi krążek zatytułowany „Cuckooshkiny Deti”. I trzeba przyznać że znów zasługują na pochwały.
Rosjanie nie ulegli syndromowi drugiej płyty i nagrali bardzo solidny krążek. W zasadzie można powiedzieć, że jest to wierna kontynuacja debiutu. Znów słyszymy skoczne melodie które głównie serwuje nam akordeon, znów sekcja rytmiczna ostro przed do przodu równo nabijając rytm. Gdzieniegdzie wyskoczy jakiś ciekawy riff, tu i ówdzie usłyszymy również ciekawie podkreślającą całość drumlę.
Same utwory na „Cuckooshkiny Deti” są utrzymane w folk-rockowej, przebojowej i żwawej stylistyce. Są naładowane niesamowitą, punkową energią, a niewątpliwego uroku dodaje im śpiew wokalistki, która dysponuje ciepłym a zarazem drapieżnym głosem, zgrywającym się świetnie z muzyką. Przebojów na tej płycie można by wykroić sporo (np. Kalevala, Cuckooshkiny Deti, U Razbitogo Korita) – to niewątpliwa zaleta Kalevali.
Ważnym aspektem tego krążka jest to, że nie nudzi – 10 utworów, kilka szybkich, kilka w średnich tempach i dwa numery na kształt ballady to zdecydowanie dobre rozwiązanie. Wszystko stoi na wysokim poziomie, prócz dobrego warsztatu członków zespołu, słychać również pomysł i serce w tych dźwiękach.
Zdecydowanie polecam Kalevalę wszystkim tym, którzy lubią ostre i melodyjne folkowe granie. Dla fanów Arkony i Korpiklaani pozycja obowiązkowa.
Grupę Scocha można uznać za przedstawicieli akustycznego folk-rocka. Próżno w ich brzmieniu szukać szaleńczych perkusyjnych galopad, elektrycznych gitar i opętańczych solówek. A jednak podparte świetną basowką i bardzo czujnie grającą perkusją brzmienia mają w sobie sporo rockowej dynamiki.
Od kiedy zaczęli grać w czwórkę, grupa brzmi o wiele pełniej. Do duetu, który na poprzednich dwóch płytach („Bordering on…” i „The Land We Love”) tworzyli Iain Scott i David Chapman, dołaczyli Phil Clayton i Alan Brydon.
Na „Gie’s Sum Wellie” usłyszymy świetnie zaaranżowane piosenki, zarówno evergreeny, jak „MacPherson’s Rant” i „Caledonia” (w doskonałej aranżacji), ale również kompletne rodzynki, jak „The Reivers”.
Ciekawostką dla miłośników pieśni morza może okazać się piosenka „Kinly Stick”, będąca szkocką inkarnacją pieśni kubryku „Strike The Bell!”.
Szkoccy miłośnicy folk-rocka już się na tej grupie poznali. Podejrzewam, że wraz z kolejnymi albumami za jakiś czas będą mogli zagrozić hegemonii grupy Runrig.
„Malanja” to imię dziewczyny z Karelii. To również tytuł drugiej płyty Pauliiny Lerche, artystki z Finlandii, która niestrudzenie promuje muzykę swojego regionu od klubów w swoim kraju, po sale koncertowe Japonii.
Muzyka, która zespół Pauliiny prezentuje nam na tej płycie, można określić jako folk-rockową, a czasem nawet pop-folkową. To lekkie brzmienia dodają atrakcyjności surowym piosenkom. Trzeba jednak przyznać że aranżacje są bardzo ciekaw i nawet tam gdzie kojarzą się z tuzami skandynawskiej muzyki folkowej (takimi jak Hedningarna, Värttinä czy Garmarna), to wciąż jest to wysokiej próby aranżacyjna robota. Spora w tym zasługa samej śpiewaczki, która jest też multiinstrumentalistką.
Jako wokalistka Pauliina obdarzona jest bardzo ciekawą barwą głosu. Można nawet powiedzieć, że dzięki nieco jazzującym wokalizom muzyka jej projektu zyskuje dodatkowej głębi.