Ten zespół powinien się pojawić na krakowskim festiwalu Shanties. Ciekawe i nowoczesne spojrzenie na muzykę bretońską, dobre, autorskie piosenki – w wszystko to widziane od strony morza.
Co prawda „Les cent ciels” to tylko czteroutworowa EP-ka, jednak pokazuje świetne kompozycje i eleganckie pop-folkowe aranżacje, w których nie brakuje śladów celtyckiego rocka i funky.
Lekkie brzmienia „Marée noire” równoważy mocniej i mroczniej zagrana „Le chant des sirenes”. W „Bézed’h” opętańcze skrzypce brzmią jak w The Levellers, zaś „Chouchen” to radosne folkowe granie w szantowym stylu – zaśpiewy i odpowiedzi chóru.
Jeżeli muzyka Bézed’h brzmi tak również na długogrającym albumie, to ja to kupuję!
Page 39 of 285
Rok 2009 Strefa Mocnych Wiatrów kończy mocnym akcentem w postaci drugiej, pełnej płyty w swojej dyskografii. „Królowie Mórz” to godny następca debiutanckiego krążka – co do tego nie ma żadnych wątpliwości.
Z dziennikarskiego obowiązku przypomnę – SWM to grupa która gra utwory żeglarskie na rockowo. Warto dodać że utwory w pełni autorskie. Popularność zdobyli dzięki licznym występom na festiwalach i koncertach szantowych. Udokumentowaniem działalności zespołu była ich debiutanckia płyta (sygnowana tylko nazwą zespołu), zawierająca 9 udanych i bardzo jadowitych kompozycji.
Teraz w łapach swoich trzymam płytę „Królowie Mórz”. O ile intro rozpoczynające ten album śmiało można sobie darować, to już „Port Royal Metal” rozwiewa wszelkie wątpliwości – Grzywa i kompani mają się dobrze. Pirackie gitarowe riffy ze starej szkoły Running Wild atakują nas od samego początku. Sekcja rytmiczna równo napędza całą machinę, a nad wszystkim rządzi niepodzielnie mocny i charyzmatyczny głos Darka „Grzywy” Wołosewicza (chyba nie tylko mi przypomina wokalną manierę znanego skądinąd Rolfa Kasparka).
Przy okazji mówienia o rockowych szantach należy wspomnieć, że nie ma tu miejsca na wesołe przyśpiewki o opróżnianiu beczek z rumem czy zaliczaniu portowych panienek. Co to to nie. SWM w tekstach opowiada nam mocne i poruszające historie. Przykładowo: „K-141” w bezpośredni sposób nawiązuje do tragedii „Kurska”, „Milcząca Flota” z kolei to niemalże pean na cześć tych co zginęli na morzu.
Na płycie przeważają raczej średnie tempa – dużo tu charakterystycznych, „galopujących” tematów przywodzących na myśl dokoniania Iron Maiden ze złotego okresu. Jednak, Strefa serwuje czasem szybsze rzeczy, na przykład w jednym z najlepszych na płycie utworze „Robinson Cruzoe”. Panowie potrafią być również nieco spokojniejsi, bardziej wyciszeni – motywów balladowych nie brakuje, co stanowi dość istotne urozmaicenie płyty (wspomniana już „Milcząca Flota”).
Wydaje się, że „Królowie Mórz” to album znacznie bardziej dopieszczony, przemyślany i dopracowany niż debiut. Szczególnie słyszalne jest to w śpiewie wokalisty, któremu brakuje trochę tego, ekhm, „portowego” niedbalstwa, tak charakterystycznego przy okazji debiutu. Generalnie słychać że Grzywa śpiewa mniej swobodnie, ale mimo to wokal i tak stoi tutaj na wysokim poziomie. Co do samych kompozycji – jeszcze więcej w nich mroku, nostalgii i patosu, co oczywiście należy zapisać zespołowi na plus – bez tych czynników muza SWM mogłaby wydawać sie nieco wybrakowana.
Dawno temu, w drugiej połowie lat 80-tych, heavy metalowy zespół Manowar ochrzcił jedną ze swoich płyt dumnie „Kings Of Metal”. I słusznie – bo płyta była jak na tamte czasy zdecydowanie jednym z największych dokonań muzyki metalowej. Teraz Strefa Mocnych Wiatrów wydaje krążek zatytułowany „Królowie Mórz”. Również słusznie.
Jenna jest debiutantką na rynku fonograficznym. Gra, śpiewa, pisze piosenki – a niewiele brakowało, a stałaby się jednym z wielu trybików w machinie jednej z licznych korporacji. Dziś sama dziękuje Brigid, swojej celtyckiej muzie, za to że zmieniła swoje plany co do Jenny. Kiedy w 2003 roku urodziła się jej córka, młoda matka nie wróciła już do pracy w korporacji, zajęła się tym, co kocha najbardziej, muzykowaniem.
Na debiutancką płytę przyszło jej czekać jeszcze cztery lata, ale czasu tego bynajmniej nie zmarnowała. Na „Crossroads” zamieściła czternaście autorskich utworów, które swoim klimatem przywodzą magiczną muzykę grupy Clannad z okresu płyty „Legend”, jednak z mniejszą ilością klawiszowo-filmowych pasaży. Usłyszymy za to sporo folkowych instrumentów, takich jak whistle, harfa czy banjo.
Tematycznie album ten wpisuje się w bardziej pogańskie spojrzenie na muzykę celtycką. Nic w tym dziwnego, autorka sięga bowiem do legendarnych, a więc przedchrześcijańskich czasów.
Spore wrażenie robi tu kompozycja „Herne”, która kojarzy się oczywiście z postacią rogatego boga, znanego z serialu o Robinie z Sherwood. Jednak pozostałe kompozycje również są warte uwagi słuchaczy. Polecam gorąco!
Ensemble Tre Fontane to zespół zajmujący się rekonstrukcją dawnej muzyki, poezji i kultury, na tej płycie prezentują głównie muzykę trubadurów z Akwitanii.
Brzmienia zawarte na tej płycie nawiązują do tzw. złotego wieku, czasu największego rozkwitu kultury wędrownych śpiewaków. Wśród poetów tego czasu znaleźli się również władcy, m.in. Guillaume IX d’Aquitaine, żyjący na przełomie XI i XII wieku książę Akwitanii i Gaskonii, hrabia Poitiers. Całkiem niedawno płytę z jego pieśniami nagrał niedawno Brice Duisit, jeden z najciekawszych interpretatorów muzyki dawnej.
Najbardziej znanym twórcom zamieszczonych tu kompozycji jest Chrétien de Troyes, twórca licznych romansów napisanych na motywach legend arturiańskich.
Ensemble Tre Fontane tworzy czwórka muzyków, grających na violi, lirze korbowej i oudzie. Dwoje z nich śpiewa. Jest to dość ascetyczny skład, ale świetnie nadający się do przedstawienia takiej właśnie muzyki. Grają razem już od ponad dwudziestu lat, są więc w stanie precyzyjnie dopasować swoje możliwości do potrzeb utworów. Powstają dzięki temu bardzo ciekawe i jednocześnie autentycznie brzmiące interpretacje.
Z muzyką izraelskiej grupy Black Velvet zetknąłem się kilka lat temu, w tym samym czasie poznałem też tamtejszą grupę Evergreen. Oba zespoły zabrzmiały wówczas na tyle interesująco, że od tego czasu przyglądam się dość intensywnie ich poczynaniom, są bowiem zespołami, które patrząc na muzykę celtycką z zewnątrz, mają wyjątkowo dużo do powiedzenia.
Omawiana tu płyta, to pierwszy i jedyny jak dotąd album Black Velvet. Pojawia się na nim muzyka z Irlandii, Bretonii i hiszpańskiej Galicji, wzbogacona nieco elementami bałkańskimi. Co ciekawe izraelscy muzycy nie wprzęgli do tego międzynarodowego tygla elementów swojego rodzimego grania. A szkoda, mogłoby wówczas być ciekawie i nieco mniej zachowawczo.
Jednak bez względu na niezrealizowane możliwości, muzyka zawarta na „Black Velvet”, to solidny kawał folkowego rzemiosła. Wysokiej klasy instrumentaliści dają nam dokładnie to co zapowiada okładka – mieszankę wybuchowej celtyckiej muzyki w starannie przygotowanych proporcjach.
Gdybym nie wiedział, że Tobias Panwitz mieszka i nagrywa w Berlinie, nigdy nie pomyślałbym, ze Trailhead to projekt niemiecki. Brzmienie jest tak stylowe i naturalne, że wydaje się być rzeczą niemożliwą, żeby artyści nie pochodzili ze stanów. Ślady amerykańskiego folku, po ścieżkach którego kroczyli Bob Dylan, Tom Petty i Neil Young, są tu tak wyraźne, że bardzo łatwo przyswoić sobie Trailhead jako zespół amerykański.
Tajemnica polega zapewne na tym, że Tobias przemierzył Stany wzdłuż i wszerz, nasiąkając po drodze tamtejszą muzyką.
„The Road to Salamanca” to płyta, na której znalazło się trzynaście utworów, utrzymanych w różnych nastrojach, ale bardzo spójnej stylistyce. Najbardziej zapadła mi w pamięć rewelacyjna ballada „Walking The Camino”. Tobias ma najwyraźniej prawdziwy dar do pisanie dobrych piosenek.
Słucha się tego krążka doskonale. Faktem jednak jest, że ta muzyka potrafi tak skutecznie oderwać nas od wykonywanych czynności, że trudno słuchać jej podczas pracy. Zbyt łatwo się na niej zawiesić, zasłuchać.
Czesi mają już swoich Dropkick Murphy’s – chyba tylko tak można podsumować granie pochodzącej z Trutnov formacji grającej muzykę określaną jako „scottisch punk’n’roll”. Dudy, gitary i galopująca perkusja to wizytówka zespołu.
Mimo że grupa powstała w 1999 roku, to dopiero od 2003 roku, kiedy postawili na okołoceltyckie brzmienia, zaczęli zdobywać popularność, z powodzeniem grywali również w Polsce.
Benjaming Band są dość płodni. „Americké popelníky” to ich siódma płyta, choć część ich wcześniejszych nagrań do koncerty i demówki. Piosenki ze starszych albumów pojawiają się więc w nowych, studyjnych wersjach na nowszych płytach.
Jedną z najciekawszych piosenek jest osadzony korzeniami w amerykańskim folku i bluesie „Berlin”. Być może fakt, że piosenka ta odstaje od celtyckich naleciałości i skręca raczej w kierunku podbarwionego punkiem dylanowskiego folku, dodaje temu utworowi najwięcej uroku.
W zeszłym tygodniu miałem przyjemność recenzować wydaną rok temu pięcio utworową EP Czechów z Pipes And Pints. Teraz trzymam już w swoich łapach pełny album, zawierający 13 kawałków i aż się z tego wszystkiego zaśliniłem. Bo o ile EP odstrzelało w inny świat, to „Until We Die” totalnie masakruje. Najprościej mówiąc, celtic-punkowcy z Pragi pomnożyli razy 3 to co było na EP. I wyszło fantastycznie.
Płytę co prawda zaczyna nieco przydługawe intro, ale już drugi numer, „Let’s Go” to rasowy kopniak między oczy. Jeszcze więcej punkowo-hardcore’owej energii, jadu, agresji, szybkości. I oczywiście rewelacyjnie brzmiących dud. Vojta wygrywa świetne melodie – raz są one zawadiackie i skoczne, innym razem nieco bardziej nostalgiczne, poruszające. Echa Dropkick Murphys i The Real McKenzies pobrzmiewają tu niemal na każdym kroku. Oczywiście nie ma tu mowy o odgrzewaniu kotletów – choć muzyka ewidentnie bazuje na wzorcach zza oceanu, to jednak Pipes And Pints mają swój własny, ciężki do podrobienia styl, który wydaje się być coraz wyraźniejszy. Dużo wnosi do sprawy charakterystyczny wokal Syco – chropowaty, zawadiacki, ale przy tym melodyjny i dobrze pasujący do prezentowanych dźwięków.
„Until We Die” zawiera kilka wielkich hitów. „When The Pipers Play” którego główną cechą jest swobodna, skoczna melodia wokół której budowany jest cały numer. Również „Heaven And Hell” – kawałek znany już z EP. Najbardziej jednak przypadł mi do gustu rozpędzony celtic-punkowy hymn „Braveheart” – to jeden z takich utworów które ciężko opisać słowami. Mimo iż to niecałe 3 minuty, kawałek po prostu urzeka – swoją energią a nawet pewnym uduchowieniem (ci co oglądali film pod tym samym tytułem, po wysłuchaniu piosenki pewnie zrozumieją o co mi chodzi).
Wielkim atutem krążka jest to, że nie nuży. Od Czechów bije niesamowita energia, taki pozytywny przekaz. Słychać że zespół czuje to co gra, że bawi się muzyką, że to jest to, co oni kochają robić i że sprawia im to niespotykaną wręcz radochę.
Podsumowując, „Until We Die” to bardzo udany debiut. Słychać że Pipes And Pints to zespół z dużą przyszłością, który za kilka, kilkanaście lat może stać się gwiazdą takiego samego formatu jakim są obecnie Dropkick Murphys. Póki co, są na dobrej drodze.
Recenzja EP Pipes And Pints z 2008 roku do przeczytania tu
The Real McKenzies to już uznana marka w celtic-punkowym światku. Swą pozycję ugruntowali głównie niezliczoną ilością wspaniałych koncertów i świetnymi płytami. Nie oszukujmy się: takie krążki jak „10.000 Shots” już na zawsze mają zapewnione miejsce w czołówce celtic-punkowych albumów wszech-czasów. I wydawałoby się że ci kanadyjscy Szkoci niczym już nas zaskoczyć nie mogą. Że ostatnia płyta był to szczyt ich umiejętności. A tymczasem proszę ! „Off The Leash” właśnie zatrzymało się w moim odtwarzaczu a ja zbieram szczękę z podłogi. Paul McKenzie i jego kompani przeskoczyli wysoko ustawioną przez siebie poprzeczkę. Znów im się udało.
„Off The Leash” to zdecydowanie najlepiej brzmiący krążek w całej dyskografii grupy. Mięsista sekcja rytmiczna, ostre, czadowe gitary no i pięknie wyeksponowane dudy – współgra ze sobą to wszystko wręcz rewelacyjnie. W dobrej formie jest też lider zespołu Paul McKenzie. Wydaje się że czas go się nie ima. Wciąż ma w sobie bardzo dużo młodzieńczej werwy, jego charakterystyczna chrypa jest natychmiast rozpoznawalna a i pomysłów mu nie brakuje.
Tekstowo „Off The Leash” jest miejscami zaskakująco mocno osadzona w rzeczywistości. Może zabrzmi to dziwnie, ale Paul w swoich tekstach jest refleksyjny jak nigdy. „Guy On Stage” to swoiste odbicie lidera Kanadyjczyków – doświadczonego „faceta ze sceny”, w „The Maple Trees Remember” natomiast znalazło się trochę miejsca na wspomnienia z dalekiej przeszłości. Nie znaczy to w żadnym wypadku że The Real McKenzies smuci – co to to nie. Z resztą, na krążku nie brakuje też typowych, szkocko-pijackich numerów – doskonałym przykładem są tu „Drink Some More” czy „Kings Of Fife”.
Co do samej muzyki, to bardzo hitowa płyta. Już pierwszy kawałek, „Chip” to szalenie melodyjna rzecz. Motyw przewodni grany na dudach na bardzo długo zostaje w pamięci. Nie inaczej sprawa ma się z „Old Becomes New”, „The Lads Who Fought & Won” czy trochę spokojniejszym, wspomnianym już „The Maple Tree Remember”.
Za „Off The Leash” należą się zespołowi same pochwały, bo płyta po prostu nie ma minusów. Wszystko współgra tu ze sobą jak w dobrze naoliwionej maszynie, Kanadyjczycy są w wyśmienitej formie.
Bardzo cieszy że sprostali zadaniu, że nie przegrali sami z sobą, że po świetnym „10.000 Shots” wydali płytę jeszcze lepszą. Mam nadzieję że jeszcze nie raz przyjdzie mi słyszeć Paula i resztę McKenziesów w tak świetnym wydaniu. Życzę im powodzenia z całego serca.
Widać nie tylko Polacy mają zamiłowanie do celtyckiej muzy. Nasi sąsiedzi, Czesi również takowe posiadają. Świetnym dowodem na to jest zespół Pipes And Pints który śmiało można nazwać czeskim odpowiednikiem Real McKenzies.
Debiutancka EP zespołu to 5 numerów po których każdy wielbiciel ostrzejszych, celtyckich dźwięków ubolewać będzie że właśnie się skończyły. Co tu dużo gadać – niesamowita energia, strasznie pozytywne granie. Pipes And Pints grzeją aż miło a słuchając ich przypominają się najlepsze płyty takich zespołów jak Dropkick Murphys, Flogging Molly czy wspomnianego już wcześniej Real McKenzies. Punkowa energia miesza się tutaj ze świetnym brzmieniem szkockich dud, wokalista śpiewa czysto i ma bardzo charakterystyczną manierę która odróżnia zespół od całej reszty kapel poruszających się nurcie celtic-punka. Jeśli miałbym porównywać Syco do jakiegoś wokalisty to zdecydowanie wskazałbym Paula McKenzie – podobna chrypa, podobne niedbalstwo przy wyrzucaniu z siebie kolejnych linijek tekstu. Ma to swój urok, zwłaszcza że Syco dobrze wie na ile może sobie pozwolić – nie ma tu w żadnym wypadku mowy o fałszowaniu czy temu podobnych rzeczach.
Cały krążek przelatuje (niestety) bardzo szybko a wiele melodii zostaje na długo w głowie. Mogę się z Wami założyć że takie „Heaven And Hell” będziecie sobie nie raz gwizdać przy goleniu albo w drodze do pracy.
„EP 2008” to tylko zapowiedź pełnej płyty, która premierę swoją ma mieć pod koniec roku 2009 – apetyt więc jest duży, szczególnie że EP to naprawdę smakowita rzecz.
Tym którzy mają ochotę zapoznać się z twórczością Czechów na pewno poprawię humor wiadomością, że całe opisywane wydawnictwo jest obecnie do ściągnięcia z ich oficjalnej strony internetowej (razem z bookletem w formie pdf) zupełnie za darmo. W oczekiwaniu na nowy krążek, odsyłam zatem na www.pipesandpints.cz .