O tym, że akustyczny blues w swojej pierwotnej, tradycyjnej postaci, jest na wskroś folkowy, nie trzeba nikogo przekonywać. Muzyka mówi sama za siebie. Album Dana Cunninghama pokazuje też jak bardzo bluesowa może być akustyczna muzyka folkowa.
Dan bardzo ciekawie gra na gitarze. Rozbudowane wstępy i instrumentalne miniaturki to zdecydowanie ozdoba albumu. Należy oprócz tego do wokalistów-opowiadaczy. Na rynku amerykańskim guru tego typu śpiewaków był zawsze Johnny Cash. W muzyce Cunninghama pobrzmiewają niekiedy echa muzyki Faceta w Czerni.
Dan to również niezwykle zdolny autor piosenek. „Get Out”, „The Judgment of John Brown”, „Piper`s Call” czy „Songwriter Blues” to niezwykłe utwory. Czuć w nich emocje, towarzyszące tylko najbardziej autentycznym wykonawcom.
Tytułowy klasyk „Wayfaring Stranger” rozpoczyna świetne intro. Jednak dalej jest już tylko lepiej. Piosenka ma w sobie niesamowite napięcie. Jest oszczędnie, ale świetnie zagrana. W pewnym momencie pojawiają się nagle dodatkowe instrumenty (a tych na płycie Dana niewiele). Warto tego pomysłu posłuchać!
Page 44 of 285
Austriacka grupa Wutas łączy w swoim brzmieniu bardzo rozmaite wpływy, co zapowiada nam już wstęp, w postaci utworu „Aiolos”. Irlandzkie dudy, śpiew gardłowy rodem z Tuvy i cymbały – trzy różne światy, jedno brzmienie. Dalej również sporo się dzieje, bo zagrany w rytmie jiga „Marsyas” prowadzony jest na szałamai, przez co brzmi jak wczesne płyty In Extremo.
Nie brakuje na tej płycie jazzowego feelingu, jakby żywcem wyciągniętego z płyt bretońskich folkowców. Czasem pojawiają sie też przestrzenne brzmienia, jakie lubią kapele neofolkowe. Bywa że rytmy grane są z rockowym groovem, a do tego wszystkiego przygrywają dawne instrumenty.
Grupa Wutas wpisuje się w popularne w zachodniej Europie granie oparte na połączeniu muzyki dawnej z folkowym czy nawet folk-rockowym brzmieniem. Mimo że często popadają przez to w rutynowe rozwiązania, to jednak sporo tu utworów oryginalnie i ciekawie zagranych. Jak na płytowy debiut, to jest to album bardzo udany.
Mało który zespół na polskiej scenie szantowej osiągnął tak wiele, w tak krótkim czasie. Grupa Brasy powstała w drugiej połowie 2007 roku i w niecały rok później ma już na koncie album, nagrany z jednym z czołowych irlandzkich szantymenów. Niemała w tym zasługa twórcy Brasów, Irka Herisza, który w piosence żeglarskiej osiągnął już sporo, występując najpierw z Ryczącymi Dwudziestkami, a później przez lata śpiewając z grupą Segars.
Pat Sheridan występował już u nas wielokrotnie ze swoimi szantowymi zespołami – Press Gang i Warp Four. Z oboma tymi formacjami współpracuje z resztą do dziś, a druga z tych grup to już dziś klasyczny szantowy band, który wspierał swoimi chórami nagrania Liama Clancy (lidera słynnych The Clancy Brothers), gdy ten rejestrował swoje płyty z morskim repertuarem.
Wspólne spotkanie Pata Sheridana i Brasów zaowocowało płytą, którą można określić jako bezprecedensową. Zdarzało się już bowiem, że polskie zespoły śpiewające a capella zapraszały do współpracy zagranicznych szantymenów (wystarczy tu wspomnieć projekt Poles Apart, zrealizowany z Tomem Lewisem, czy album grupy North Cape z Ianem Woodsem), nawet wspomniani tu już Segarsi mieli taki epizod (mowa tu o płycie „Shanties of oldtime sailing ships” nagranej z Holenderskimi muzykami: Iwe van der Beekiem i Janem van Oudheusdenem) w swojej dyskografii. Tyle tylko, że charakter tych nagrań był z reguły zupełnie inny.
O tym jak ma wyglądać ta płyta mówi nam już pierwszy utwór – „Come Down You Roses”. Pat jest w nim na wskroś tradycyjny, zaś Brasy z jednej strony pięknie układają swoje zaśpiewy, z drugiej zaś nie popadają w zbytnie udziwnienia, typowe dla tzw. śląskiej szkoły śpiewania szant (prekursorami tego nurtu są takie zespoły, jak Ryczące Dwudziestki czy Tonam & Synowie), jest więc równo, są wielogłosowe harmonie, nie ma jednak przesady w aranżowaniu załogowych odpowiedzi. Widać po prostu, że to Brasy towarzyszą Patowi, a nie odwrotnie.
Delikatne ślady czegoś wykraczającego poza szantowy standard słychać np. w „Walk Along, My Rosie”, gdzie pojawia się delikatny basowy dźwięk, spajający śpiew szantymana z głosami zespołu.
Sporo tu jednak bardzo tradycyjnego, surowego brzmienia. Pieśni takich jak „Shiny Oh”, „Walk Along Sally Brown” czy „Dead Reckoning” mógłby Brasom pozazdrościć każdy szantowy zespół na świecie.
Dużą zasługą tej płyty jest odkrycie kilku nieznanych większości polskich szantosłuchaczy pieśni. „Time Ashore”, „Coal Black Rose”, „Dead Reckoning” to utwory, które warto było odszukać i zaprezentować. Przypomniano też kilka nieco już zapomnianych, a swego czasu obecnych na naszej scenie: „Come Down You Roses”, „Whup Jamboree”, „Shallow Brown”, „Stormalong John” i „Rolling Home”.
Niektóre utwory, jak „Hilo Johnny Brown”, „Round the Corner Sally”, „Walk Along Sally Brown” czy „Help Me to Rise ‚em” i „Shallow Brown” znaliśmy dotąd w innych wersjach. Pat zaproponował ciekawe, oparte na innych źródłach wersje. Świetnie odświeżyło to z pozoru znany materiał.
Mimo że nie brakuje tu nowości, to najczęściej wracam do tego co dobrze znam, czyli do dość tradycyjnego wykonania świetnej „Whup Jamboree”. Ciesze się, że w takim wykonaniu możne wreszcie tę pieśń usłyszeć na naszych scenach.
Pat Sheridan, mimo że jest przedstawicielem tradycyjnego, odchodzącego w zapomnienie, brzmienia oryginalnych morskich szant, okazał się człowiekiem, który potrafił tchnąć nowe życie w stare pieśni, a przede wszystkim w stylistykę, która mając niespełna 25 lat już się nieco starzeje.
Patrząc na zespoły, które odkrywały w Polsce śpiewanie szant a capella można odnieść wrażenie, że mimo sporego grona sympatyków nie potrafią powiedzieć wiele nowego, kroczą co najwyżej wydeptaną przez siebie (lub starszych kolegów) ścieżką, tworząc kolejne aranżacyjne warianty czegoś co już wymyślono. A tymczasem okazuje się, że irlandzki szantymen, przedstawiciel szkoły o jakieś sto lat starszej, nie tylko potrafi zainteresować się współpracą z młodym polskim zespołem, ale też wprowadza go na ścieżkę, na której jest miejsce zarówno na pokazanie możliwości wokalnych jak i na szacunek dla tradycji. Nie ulega bowiem wątpliwości, że na tej płycie najważniejsze są pieśni.
Seria powieści autorstwa Bernarda Cornwella, których bohaterem jest Richard Sharpe to bestsellerowe dzieła, dziś już można powiedzieć, że to klasyka literatury historyczno-przygodowej. Losy prostego żołnierza, który z czasem awansuje na kolejne stopnie oficerskie, podbiły serca czytelników. Trudno się dziwić, że tak wdzięczny temat, jak batalie w czasach wojen napoleońskich, doczekał się dość szybko ekranizacji. W roki głównego bohatera zobaczyliśmy Seana Beana, późniejszego odtwórcę roli Boromira w filmowej adaptacji „Władcy pierścieni”.
Jednak to nie przygody Sharpe’a, czy aktorski kunszt Beana chciałbym tu dziś opisać. Mam właśnie przed sobą krążek z muzyką wybraną z szesnastu filmów, które zrealizowano na podstawie cyklu. Autorami muzyki są John Tams i Dominic Muldowney. Pierwszy z nich to znana postać brytyjskiej muzyki folkowej, jeden z ojców angielskiego folk-rocka. Drugi to znany twórca muzyki filmowej, którego kompozycji mogliśmy słuchać m.in. w superprodukcji pt. „Emma”, oraz w filmie „Krwawa niedziela” Bloody Sunday Paula Greengrassa.
Słuchając ścieżki dźwiękowej z filmów o Sharpie łatwo sobie wyobrazić, że Tams zajął się tu piosenkami i motywami folkowymi, zaś Muldowney odpowiedzialny jest za orkiestracje.
W latach siedemdziesiątych Tams zaczynał swoją przygodę z folkiem w grupie Muckram Wakes, by później podjąć współpracę z Ashleyem Hutchingsem – zarówno w grupie the Albion Band, jak i na solowych płytach tego artysty. Później, po kłótni z Asleyem, John, wraz z outsiderami z the Albion Band założył w 1980 roku zespół Home Service. Z Albion Band odeszła wówczas prawie cała ekipa, która nagrywała klasyczny album „Rise Up Like the Sun”. John Tams i Graeme Taylor założyli swój zespół, a Simon Nicol i Dave Mattacks wrócili do Fairport Convention, zabierając ze sobą obiecującego młodego skrzypka, Rica Sandersa, który początkowo występował tam okazjonalnie, a od 1985 roku do dziś jest etatowym muzykiem zespołu.
Kariera Tamsa potoczyła się nieco spokojniej niż kolegów z Fairport Convention. Od czasu do czasu wydawał płyty, zajął się też produkcją muzyczną i radiową. W serii filmów o Sharpie pojawia się też jako aktor, wcielając się w rolę Daniela Hagmana.
Na ścieżce dźwiękowej „Over the Hills & Far Away” John śpiewa tytułowa balladę, jeden z wariantów osiemnastowiecznej pieśni, która lata temu posłużyła mu jako baza do napisania własnej piosenki – „Spanish Bride” (u nas znanej z wykonania grupy Smugglers). Intonuje też krótką „Rogue’s March” oraz kojarzącą się z ludowymi lamentami „The Bird in the Bush”. W chwilę później słyszymy kolejne przyśpiewki, to: „The Gentleman Soldier” i „The Rambling Soldier”.
Współcześniejsze brzmienia powracają w „Johnny is Gone for a Soldier”. Piosenka ta mogłaby się znaleźć nawet na którymś z wczesnych albumów the Albion Band. Świetnie by tam pasowała.
Folkowymi perełkami na tej płycie są ballady „The Collier Recruit” i „Broken Hearted I Will Wander” wykonywane przez Kate Rusby. Ta wokalistka ma już swoją renomę na brytyjskiej scenie i jej aksamitny głos doskonale rozświetla ten pełen męskich tematów album.
Albumu słucha się bardzo dobrze, gdyż połączenie folkowych ballad z surowymi pieśniami i filmową muzyką wypada nad wyraz korzystnie.
Formacja Alla Fagra na zdjęciu z okładki płyty wygląda jak brytyjski zespół psycho-folkowy z przełomu lat 60/70-tych. Psycho-folk był wówczas odpowiedzią pokolenia hippisów na zainteresowanie muzyką ludową. Czy coś poza wyglądem muzyków prowadzi nas jeszcze w tym kierunku?
Muzyka szwedzkiego zespołu prowadzi nas w kierunkach znanych już z dokonań takich zespołów, jak Ranarim i Gjallerhorn. Różnica między nimi jest jednak taka, że młoda grupa z Malmo jest dopiero na dorobku, przez co bardziej muszą się starać.
Począwszy od tytułowego „Vata Pussar” aż do kończącego płytę „Kväll” mamy tu do czynienia z bardzo luźno zagranym akustycznym folk-rockiem, na który spory wpływ miała muzyka świata. Słychać tu sporą radość płynącą z grania, być może to właśnie zbliża granie Alla Fagra do radosnego jamowania zespołów psycho-folkowych. Jednak znacznie więcej tu uporządkowanych dźwięków. A nam pozostaje się cieszyć, że w katalogu Nordic Tradition znajdują się również takie grupy.
Amerykańska grupa Itinerant Band, to kapela odtwarzająca zarówno swoją muzyką, jak i wyglądem realia Stanów w okresie wojny secesyjnej. „Apples In Winter” to jednak w ich dyskografii album wyjątkowy. Sięgają bowiem po nieco inny repertuar, a przede wszystkim cofają się o kilkaset at wstecz jeśli chodzi o inspiracje.
Podstawowy repertuar z tej płyty, to irlandzkie, szkockie i angielskie pieśni i melodie związane ze świętami Bożego Narodzenia. Najstarsze z zawartych tu utworów sięgają swoimi korzeniami aż do XVII wieku (osobiście doszukiwałbym się nawet starszych inspiracji).
Nie jest to jednak aż taka niekonsekwencja, jak można przypuszczać. Kolędy i pieśni bożonarodzeniowe to specyficzny rodzaj pieśni, które trwają w dawnych formach przez wiele dziesiątek lat. Dlatego też w czasach do których przyzwyczaiła nas już grupa Itinerant Band zapewne znano większość z tych utworów.
Nie ulega wątpliwości, że spośród wszystkich krążków Amerykanów, właśnie „Apples In Winter” to album najbardziej zakorzeniony w tradycji Starego Kontynentu.
Heather Wood, Peter Bellamy i Royston Wood – to trzon brytyjskiej grupy Thr Young Tradition, która obrosła już legendą pionierów folkowego grania na Wyspach Brytyjskich. Płyta „So Cheerfully round” to dziś wydawnictwo kultowe.
Śpiewane a capella ludowe pieśń, to dla niektórych już przeżytek, ale obawiam się, że od lat nie pojawił się zespół, który potrafiłby te utwory wykonać tak wiernie, a jednocześnie w tak interesujący sposób.
Powiedzmy sobie szczerze, gdyby nie praca u podstaw jaką wykonali muzycy The Young Tradition, nie byłoby w przyszłości takich grup jak Steeleye Span czy The Albion Band. Słuchając takich pieśni, jak „Daddy Fox”, „The Old Miser” czy „Knight William” jesteśmy w stanie łatwo wyobrazić je sobie w folk-rockowej aranżacji, mimo że głosy trójki wokalistów, to jedyne instrumenty. Nic dziwnego, że muzyka z wczesnych płyt The Young Tradition była aż tak inspirująca dla kolejnych muzyków.
Drugi album brytyjskiej grup przynosi wiele ciekawych utworów, w tym dwie współcześniejsze kompozycje – „Watercress” i „The Hungry Child”. Stylistycznie mamy tu podobne brzmienia jak w przypadku debiutanckiego krążka pt. „The Young Tradition”. Trudno jednak wymagać nowatorstwa od zespołu, który w tamtych czasach na nowo definiował brytyjską muzykę folkową.
Niski, aksamitny głos Luki i jego nieodłączna gitara, to przepis, według którego od wielu lat młodszy brat legendarnego Christy Moore’a nagrywa kolejne świetne płyty z autorskimi piosenkami. Tak jest i tym razem. Choć słyszymy tu również inne instrumenty, to „Innosence” należy głownie do Luki.
Właściwy porządek pokazuje nam już otwierająca płytę doskonałej kompozycja „Primavera”, w której grający w tle saksofon tworzy świetny klimat. Ale tylko tyle. Głównym instrumentem jest tu głos irlandzkiego wokalisty. W „Venus”, kolejnej piosence o mrocznym klimacie, saksofon trąca jedynie pewne czułe dźwięki. W takiej formie pojawia się też w
„First Light Of Spring” nawiązuje klimatem do celtyckich ballad, podobnie jest również w przypadku „Miracle Cure” i „City Of Chicago”.
Tytułowa piosenka z tego albumu, to świetnie zaaranżowana kompozycja, w której z pozoru prosta gitarowa zagrywka oddaje doskonale falujące napięcie utworu. Najwięcej napięcia czuć jednak w innym utworze, to oniryczno-orientalizująca „Gypsy Music”. Prawdziwa perełka z klarnetem w tle.
Jeżeli chcemy troszkę odpocząć od przygnębiających klimatów, to Luka proponuje nam lekko zagraną kompozycję „June”, doskonale nadającą się na radiowy singiel. Nieco bardziej surowy „No Matter Where You Go, There You Are” również może się podobać szerszej publiczności.
Ciekawie brzmią tu kompozycje instrumentalne, takie jak „Peace On Earth” i wieńcząca płytę tradycyjna „Larry Redican’s Bow”. Obie różnią się od siebie diametralnie – mamy tu akustyczną miniaturę i żywy irlandzki taniec, ale obie świetnie urozmaicają płytę.
Pierwsze, co od razu narzuca się nam przy kontakcie z tą płytą, to bardzo zabawny akcent wokalistów. Nic dziwnego. Grupa Howling Wind pochodzi ze szwedzkiego Raa. Co prawda Szwedzi zwykle dobrze radzą sobie z językiem Shakespeara, jednak dowodzona przez Claesa Perssona ekipa to najwyraźniej starsi panowie i ich edukacja musiała mieć miejsce dość dawno.
Generalnie można powiedzieć, że mamy tu do czynienia z tradycyjnym brzmieniem irlandzkiej muzyki spod znaku The Dubliners. Znane piosenki, zarówno te tradycyjne (jak „Ye Jacobites By Name”, „Carrickfergus”, „Donegal Danny czy „Whiskey in the Jar”) jak i współczesne (choćby „Only Our Rivers Run Free” czy „The Missing Link”), urozmaicone ciekawymi wiązankami tańców, to przepis na porządnie zagraną folkową płytę.
Mało to odkrywcze, ale na pewno dość ciekawe. Mimo tradycyjnych aranżacji zespołowi udało się bowiem objąć zaprezentowane utwory jakimś wspólnym mianownikiem.
Album rozpoczyna się od chóralnych śpiewów. Trochę tu sympatycznej elektroniki i dużo etnicznych instrumentów, głównie fletów. W innym miejscu mamy z kolei mamy naturalne rytmy bębnów i hiszpańską gitarę. W ten sposób zespół łączy ze sobą tradycję, reprezentowaną przez muzykę ojców, z dźwiękami, których słuchają ich dzieci.
Aulaga Folk to grupa z prowincji Cáceres w Hiszpanii. Grają ciekawą muzykę inspirowaną folklorem swojej prowincji, odwołującą się do ludowych źródeł. Jednak romans z elektroniką, transem, a czasem nawet bluesem i jazzem, zdecydowanie poszerza krąg odbiorców ich muzyki. Akustyczne instrumenty rodem z Hiszpanii, towarzyszą tu saksofonom, gitarze basowej i całej masie innych urządzeń do generowania dźwięku. Choć sprawia to, ze płyta jest eklektyczna, to na tym chyba polega jej urok.
Do najlepszych utworów zaliczyłbym takie pieśni, jak „Rondena de Castilblanco”, „Griselda” i „Isabelina”.