Leonardo & Francesca to duet, pod którego nazwą kryją się Francesca Fanelli i Leigh Wyckoff. Ona gra na harfie i śpiewa, on bardzo sympatycznie gra na gitarze. Na potrzeby projektu, który sięga muzycznie do klimatów nieco dawniejszych (najmłodsze z zawartych tu utworów pochodzą z XIX wieku) przyjęli nową nazwę.
„A Christmas Rose” to zestaw kolęd i pieśni bożonarodzeniowych, w większości znanych i popularnych, ale wykonanych w sympatyczny i niesztampowy sposób. „God Rest Ye Merry Gentlemen”, „Silent Night”, „O Come O Come Immanuel” czy „What Child Is This” znajdą się pewnie na większości kolędowych płyt z tradycyjnym repertuarem. Jednak ciekawa folkowa maniera wykonawców pozwala nam słuchać tych nagrań nie tylko w okolicach Świąt.
Page 48 of 285
Album „La Brise” zespołu Arax, to porcja ciekawie zaaranżowanej i współcześnie zagranej muzyki armeńskiej. Słychać w niej zarówno dobre opanowanie instrumentów, jak i zaangażowanie emocjonalne muzyków. Co ciekawe sama grupa pochodzi z Belgii.
Sercem zespołu są: klasyczny gitarzysta Tigran Ter Stepanian i Vardan Hovanissian, muzyk z Erewania, grający na duduk i shvi. Skład uzupełniają belgijscy instrumentaliści, związani ze sceną muzyki klasycznej i folkowej.
„La Brise” to debiut fonograficzny zespołu. Album ten w 2005 roku zdobył Armenian Music Award dla najlepszej płyty z muzyką świata. Rzeczywiście, mimo tego, że dominują tu brzmienia kojarzące się z Armenią, to każdy utwór należałoby oceniać indywidualnie, gdyż są w nich zawarte rozmaite wpływy. Sprawia to, że repertuar zespołu Arax rzeczywiście staje się muzyką świata.
Kapela Góralska Beskid pochodzi z regionu Podbeskidzia. Już od
kilkudziesięciu lat pielęgnuje muzykę z tego regionu, a także koncertuje z muzyką folkową różnych stron świata. BESKID znakomicie gra i śpiewa, bawi tańcem, konkursami i przeplata to wszystko góralskim często rubasznym i pieprznym humorem. Koncertuje w całej Polsce a także za granicą. Możemy
śmiało powiedzieć że, wszędzie tam gdzie byliśmy – BESKID cieszył się ogromnym zainteresowaniem publiczności a popularność zespołu jak i zainteresowanie Naszą muzyką stale wzrasta.
BESKID prezentuje znakomite biesiady góralskie. Nasza muzyka to najładniejsze melodie i przyśpiewki z regionu Beskidów a także Podhala i Karpat. Fragmenty muzyczne z płyty Hej, bystro woda wykorzystano do filmu pt. Niezwykła podróż Jerzego Zitzmana w reż. Stanisława Janickiego, natomiast płyta CD Hej, malućki, malućki została nagrodzona na Ogólnopolskim Festiwalu Kolęd i Pastorałek w Będzinie. Więcej informacji o Kapeli
Góralskiej Beskid znajdziecie Państwo na Naszej oficjalnej stronie www.kapelabeskid.pl.
To, co gra grupa Verdandi da się łatwo określić. To akustyczny gothic-folk. Prawda że ładnie?
Podstawą treści zawartych na tej płcie jest mitologia północy. Odwołania do Freji, Welanda, Lokiego czy Thora widać już w samych tytułach. Neofolkowe i gotyckie brzmienia (wygenerowane z pomocą muzyków takich formacji jak Fire+Ice, Blood Axis czy Astrogenic Hallucinauting) nabierają czasem wyjątkowo mrocznego charakteru. Jednak jest tu też miejsce na tajemnicze piękno, co słychać w takich utworach, jak „Freyja Dark And Bright”, „Lullay” czy „Hymn To Tyr”.
W weselszych utworach, takich jak „Loki The Fool” czy „Bold Asa Thor” grupa brzmi niemal jak irlandzkie zespoły pokroju The Dubliners.
Verdandi to berdzo intrygujące zjawisko. Mam nadzieję, że pozostanie na scenie na tyle długo, by można było mu się jeszcze przyjrzeć.
Ij Servaj to artyści z W³och, których tworczość momentami można porównać do muzyki Alana Stivella. Jednak nie zawsze, bowiem wpływów jest tu więcej.
Zaczyna się od dość żywych utworów – „Vostu Chi Giogu” i „Chapelloise”. Pierwszy to taka nieco przaśna piosenka, drugi przenosi nas w czasy kiedy saltarello było najmodniejszym włoskim tañcem. Od trzeciego utworu, zatytułowanego „La Rosetta” zbliżamy się do domeny Stivella. Być może dzieje się tak za sprawą harfy.
W „Lo Voitage” panuje ten sam mistyczny nastrój co na starych płytach Bretończyka, tyle tylko że język śpiewanych pieśni jest inny, tu akurat mamy do czynienia z dialektem okcytańskim. Nie ulega wątpliwości, że utwór ten należy do czołówki pieśni z tej płyty.
Kolejne utwory są nieco łatwiejsze, jak przystało na tańce, jednak pieśni dalej tu nie brakuje. Świetna jest pieśń zatytułowana „Tre solda”, niczego nie brakuje też balladzie „Maria Catlina”.
Ij Servaj doskonale pokazują różnorodność włoskiej sceny. Niby grają tamtejszą muzykę, ale wpływów i naleciałości jest w niej sporo. I dobrze, dzięki temu muzyka jest ciekawsza.
Christy Moore to legenda folkowego śpiewania w Irlandii. Współpraca z kultowymi zespołami, takimi jak Planxty czy Moving Heart sprawiła, że stał się uznanym twórcą i wykonawcą.
„The Time Has Come” to dziewiąta płyta sygnowana nazwiskiem Moore’a. Jako producent i współtwórca części materiału występuje na tym albumie Donal Lunny, przyjaciel Christy’ego z Planxty, muzyk m.in. The Bothy Band, producent takich wykonawców jak Indigo Girls, Clannad, Baaba Maal czy The Waterboys.
Subtelny, bardzo balladowy głos Moore’a i jego świetna gra (wsparta przez zaproszonych instrumetalistów, w tym pczywiście Donala Lunny) dają nam doskonały efekt w postaci płyty z jednej strony bardzo spokojnej, z drugej zaś potrafiącej wzbudzać emocje.
Album „The Time Has Come”, to obok nagranej rok później (w tym samym skłądzie producencko-wykonawczym) płyty „Ride On”, kwintesencja możliwości wykonawczych z czasów solowej kariery Christy’ego.
Pojawienie się tej płyty przemilczały wszystkie szantowe media – zarówno internetowe, jak i drukowane. Myślę, że podstawowym problemem jest tu nie tyle mała dostępność tego krążka (w dobie Internetu nie ma rzeczy niemożliwych), co raczej niechęć recenzentów do pisania o albumach zawierających odgrzewany repertuar.
A przecież takie płyty ukazują się na całym świecie, zwłaszcza w światku muzyki folkowej. Lokalni wykonawcy nagrywają dla swoich fanów, ale zdarza się że takie albumy wypływają nieco dalej, choćby dlatego warto o nich kilka słów napisać. Nie zawsze z wyłącznie kronikarskiego obowiązku.
Piotr „Kostka” Godecki, to legenda warszawskich pubów i knajpek gdzie gra się na żywo. Sam widziałem go jedynie kilka razy, pierwszy raz podczas wizyty w stolicy, około ośmiu lat temu. Już wówczas był postacią, która znali niemal wszyscy warszawscy wielbiciele szant.
Teraz, kiedy mam przed sobą koncertówkę Godeckiego, mogę powiedzieć jedynie, że od czasu gdy pierwszy raz słyszałem, rozwinął się nieco wykonawczo. Towarzyszy mu w tych nagraniach drugi gitarzysta – Andrzej Matusiak. Dodaje to pełniejszego wymiaru muzyce, lecz powoduje, ze momentami obaj panowie są w nieco innych momentach granego utworu. Coś za coś.
A płyta? Rozpoczyna się od rozbudowanego gitarowego intro do klasycznej szanty „Hiszpańskie dziewczyny”, dwie gitary grające coś, co w wyobrażeniu polskiego słuchacza może brzmieć jak flamenco. Podobnie jest z quasi-hiszpańską wstawką pod koniec utworu, której klimat przywodzi na myśl raczej Tercet Egzotyczny, niż rzeczywiste brzmienia z Kastylii czy Aragonii. Samo wykonanie piosenki nie wyróżnia się zbytnio spośród innych znanych mi wykonań. Może tylko ekspresja publiczności warta jest pozazdroszczenia. Choć podejrzewam, że „Hiszpanskie…” stanowią od wielu lat część żelaznego repertuaru Piotra, to niestety wciąż jeszcze nie opanował wymowy zagranicznych nazw geograficznych. Na płycie, nawet koncertowej, nieco to razi.
Godecki najwyraźniej dobrze czuje się w klimatach białego bluesa, w takiej aranżacji proponuje nam bowiem polska wersje „16 ton”. Również kończący płytę utwór „Wczoraj wieczorem” zagrany jest w tym stylu. Z kolei stara szanta „Sally Brown” stała się u niego rock’n’rollem. Na szczęście wyciskacz łez, jakim jest ballada „Biała sukienka”, nie został poddany ekwilibrystycznym przeobrażeniom. Słychać tu, że ballady mogą być również mocną stroną tego wykonawcy. Słychać to w takich utworach, jak „Molly Malone”, „Ławice” i „Stara latarnia”.
Stylistyczna przeróbka nie ominęła natomiast kolejnej szanty – „Emma” jest tu zaśpiewana nieco pod The Beatles. Przyspieszenie „Śmiałego harpunnika” powoduje, że Piotr ledwo wyrabia się (a i to nie zawsze) z mieszczeniem się we frazie. Po cóż więc tak gnać? Wyśpiewana w dużej mierze przez publiczność pieśń „Press Gang” brzmi na płycie niezwykle płasko. To już kwestia realizacji, pewnie wymagałoby to odpowiedniego nagłośnienia publiczności.
Paradoksalnie najlepiej brzmią utwory w których Godecki za dużo nie namieszał. Oprócz wspomnianych ballad nieźle brzmi trochę tylko przyspieszona „Maui”, „Przechyły”, a nawet „Negroszanta”.
W większości utworów Piotr masakrycznie gwałci nazwy własne. Szkoda. Poza tym przydałoby się toszkę ćwiczeń z frazowania, bo nie wszystkie głoski nadają się do przeciągania melodii, a język polski charakteryzuje się dość rygorystycznym akcentowaniem. Wiem, że to proste folkowe granie, ale czym innym jest sympatyczna, nieco ludyczna (nawet w miejsko-folkowym przypadku) fraza, a co innego zwykłe niedbalstwo. Zdecydowanie wolałbym już, żeby Godecki śpiewał te piosenki w warszawskim akcentem. Byłoby to przynajmniej coś nowego.
Jak już wspomniałem płyty takie mają swoich odbiorców głównie w lokalnej publiczności. Pozostałym słuchaczom można polecić ten album jako ciekawostkę. Szkoda, że wykonawca nie przyłożył się do tych nagrań nieco bardziej, bo nawet z takiego repertuaru można by wykrzesać znacznie więcej. Niektóre piosenki brzmią niemal jak przy ognisku, ale w innych widać ślady jakichś aranżacji, własnych pomysłów czy też choćby ciekawych interpretacji. Niestety nie wszystkie piosenki pasują do każdego wykonawcy. Z kilku zawartych tu otworów Piotr mógłby zrezygnować i świat by się nie zawalił.
Wydawca informuje nas we wkładce do płyty, że wykonawca ten komponuje również własne utwory oparte na stylistyce piosenki poetyckiej. Godecki to kawał chłopa, podejrzewam więc, że w tak sporym ciele musi się kryć sporo emocji. Nie tylko tych biesiadno-alkocholowych. W zawartych na tej płycie balladach jest największy potencjał. Jeśli więc miałaby się pojawić kolejna płyta sygnowana jego nazwiskiem, to proponuję właśnie balladowe klimaty.
Percival to akustyczna odskocznia folk-metalowej grupy Percival Schuttenbach. Sami swoje granie nazywają muzyką historyczno-folkową.
Głównym polem eksploatacji jeżeli chodzi o inspiracje są tu tematy pogańskie, których muzycy grupy Percival szukają w muzyce polskiej i białoruskiej. Melodie i pieśni ludowe przeplatane tu są autorskimi kompozycjami muzyków zespołu, sięgnięto nawet po muzykę z płyty macierzystego projektu członków Percivala, czyli po melodię zatytułowaną „Sargon”. Na jej przykładzie można ciekawie porównać różnice w brzmieniu obu odsłon zespołu.
„Oj Didi” to druga płyta projektu Percival, w odróżnieniu od debiutanckiego albumu więcej tu polskich akcentów. Na „Eiforr” znalazło się więcej zachodnich wpływów. Teraz mamy zdecydowanie słowiański, pogańsko-folkowy album. Co ciekawe warstwa tekstowa płyty powstała w sporej części w oparciu o neosłowiańską lirykę znanych polskich poetów. Znajdziemy tu fragmenty wierszy Juliana Tuwima, Anny Świrczyńskiej czy Tadeusza Lenartowicza
Sporo tu ludowych instrumentów, choć myślenie o graniu na nich czy o aranżacji utworów jest często bardzo współczesne. Słychać, że na muzyków musiała mieć spory wpływ muzyka zespołów grających współcześnie aranżowany folk nawiązujący do korzeni dawnych. Sporo jest takich kapel nie tylko na wschód od Buga, ale również w Niemczech czy w Skandynawii. W muzyce Percivala czuć świadomość muzyczną, która wpisuje grupę w en właśnie nurt. Możliwe nawet, że nie jest to świadoma stylizacja, a po prostu podobna wrażliwość muzyczna, ale efektem jest umiejscowienie Percivala z jednej strony obok takich grup jak Stary Olsa, z drugiej zaś kojarzyć może się z zespołem Krauka czy całą niemiecką sceną średniowieczno-folkową w jej akustycznej odsłonie.
W odniesieniu do grupy Empyrium używa się zwykle takich określeń, jak „dark folk”, „fantasy folk” czy nawet „folk metal”. Tworzona na tej płycie przez Ulfa Theodora Schwadorfa i Andreasa Bacha muzyka rzeczywiście zawiera w sobie folkowe elementy, co słychać choćby w instrumentalnej kompozycji „Moonromanticism” otwierającej płytę.
O ile folkowe motywy nie nawiązują do żadnej konkretnej bazy muzyki ludowej, czy to niemieckiej (jest to bowiem ojczyzna muzyków) czy to np. celtyckiej, to łatwo znaleźć w muzyce grupy konkretne inspiracje rockowe, czy nawet metalowe.
Sama nazwa zespołu Empyrium pochodzi od tytułu EP-ki brytyjskiej grupy gotycko-metalowej My Dying Bride. Jeżeli posłuchamy utworów takich jak „Under Dreamskies” czy „The Yearning”, to odniesienia muzyczne też skierują nas w tą stronę, choć z kolei ciągoty do gitar rodem z rocka progresywnego sugerują raczej pokrewieństwo z grupą Anathema.
W muzyce Empyrium jest dość mrocznie, tak również brzmią tu folkowe elementy. Nic dziwnego, ze gotycka atmosfera dominuje tu nad wesołymi plasami. W końcu to zespół wywodzący się ze sceny metalowej.
Ta grupa to niezła zagadka. Cztery wokalistki, śpiewające a cappella muzykę z pogranicza brzmień afrykańskich, jazzu i soulu. Doskonale wyśpiewany album „Singalana” stawia je w jednym rzędzie z najlepszymi wokalnymi grupami, nie tylko z Europy, ale i ze świata.
Wokalistki udowadniają nam swoim śpiewem, że głos jest najbardziej wszechstronnym z instrumentów. To płyta, która przypadnie do gustu zarówno wielbicielom ambitniejszej world music (bez elektroniki, sampli i naiwnych rytmów z komputera), jak i ludzi, którym nieobce są alternatywne brzmienia z wytwórni 4AD.
Świetne pomysły, dojrzałe aranżacje i przede wszystkim doskonałe głosy – oto przepis na sukces Żółtych Sióstr.
Co zatem jest największym zaskoczeniem, o którym pisałem na wstępie. Narodowość wokalistek. Trzy z czterech pań są rodowitymi Czeszkami, a czwarta przyjechała na studia do Pragi z Wielkiej Brytanii i w mieście nad Wełtawą została na zawsze.