Dyskografia szwedzkiej grupy Tequila Girls to bardzo skomplikowana sprawa. Sporo tam singli, kompilacji i składanek, co ciekawe część z nich przygotowano specjalnie z myślą o rynku polskim. Tak było właśnie z żółtą kasetą, którą swego czasu porównywałem do pierwszych płyt The Levellers.
„Mindtripper” to regularny album, choć znajdują się tu również nowe aranżacje nieco starszych, znanych już utworów, takich jak choćby „Blood Bone Twist” czy „Will We Rise?”. Całość została jednak zarejestrowana w jednym czasie przez ten sam skład zespołu. To istotne, jeżeli porówna się spójność brzmienia tej płyty ze składankami Tequila Girls.
Jak przystało na produkcję studyjną album ma dość dobre brzmienie. Niestety muzycy postanowili chyba zagrać jeszcze bardziej profesjonalnie i zrezygnowali w dużej mierze z charakterystycznych dla nich elementów folkowych. Jest co prawda mandolina i didjereegoo, jednak nawet tam gdzie wcześniej aż skrzyło się od ludowych nutek, tu zwykle pokrywa wszystko gitara. Zawadiacki, nieco „clashowy” sposób grania Szwedów może się podobać, o ile uznamy „Mindtripper” za album odcięty zupełnie od tego co muzycy grali wcześniej. Jednak jeżeli miałbym wybierać, to wolę stare brzmienie kapeli. Bardziej akustyczne i co ciekawe chyba bardziej żywiołowe.
Page 53 of 285
Włoski kwintet The Shire to przedstawiciele popularnej na Półwyspie Apenińskim sceny muzyki celtyckiej. Prezentują granie zbliżone do tradycyjnego brzmienia spod znaku takich zespołów jak The Chieftains czy The Bothy Band. Irlandzkie dudy, skrzypce, flety – wszystkie te instrumenty pozwalają włoskim muzykom siągnąć bardzo stylowe brzmienie.
Album zawiera sporo znanych melodii i piosenek, oraz kilka mniej popularnych utworów. Piosenki śpiewane przez Marzio Venuti Mazziego brzmią jakbyśmy słuchali ich w starym irlandzkim pubie.
Do najciekawszych utworów zaliczyłbym tu świetne melodie, takie jak „Garret’s Jigs”, „Slow Air and Irish Jigs” i piosenkę „Skye Boat Song”, popularną, lecz nie tak często wykonywaną jak „Cunla” czy „Ye Jacobites by Name”.
Zespół promuje swoją muzykę udostępniając ten album za darmo wszystkim fanom muzyki folkowej. Można go sciągnąć z Sieci. Informacji na ten temat należy szukać w serwisie The Shire na MySpace.
Album „Past Due” to solidna porcja folk-rockowego grania w amerykańskim stylu, z okazyjnymi wycieczkami w kierunku muzyki celtyckiej i country. Dominują jednak amerykańskie brzmienia folkowe. Czasem, jak w „Endless Oblivion” współczesne kompozycje przeplatane są cytatami z klasyki. W przypadku tej piosenki mamy wpleciony w nią motyw z folkowego evergreenu wszech czasów – „House of the Rising Sun”.
Sporo w tej muzyce smaczków, dodatków, zwłaszcza typowych dla amerykańskiej muzyki. Brzmi tu blues, a nawet czasem odrobina swingu.
Instrumentalne partie prowadzą nas niekiedy w zupełnie inne rejony. Zwykle zespoły folk-rockowe opracowują w takich przypadkach własne wersje popularnych ludowych tańców. Jednak muzycy Plasterkatz również w tym miejscu chcą odróżniać się od innych. Proponują nam wysublimowane muzyczne pasaże, których urok kojarzy się z zupełnie innym myśleniem o muzyce. Słychac w tym graniu nawet dalekie echa Pink Floyd.
Niemal przed kilkoma dniami duet Jeana Leslie i Siobhan Miller zdobył prestiżową nagrodę BBC Radio 2’s Young Folk Award 2008. Wydawnictwo Greentrax ma już gotową ich debiutancką płytę, zatytułowaną „In a Bleeze”. Obie panie w momencie nagrywania tego albumu były jeszcze studentkami.
Znajdziemy tu wszystko to, co obecnie w folku najbardziej się ceni – własne wercje tradycyjnych melodii i pieśni (w tym rewelacyjne wykonanie „Mad Tom Of Bedlam”), oraz współczesne piosenki znanych autorów, takie jak: „Saints And Sinners” (autorem jest David Francey), „Goodbye To The Sea And Sailors” (napisała ją Phamie Gow) i „Three Sailors” (którą napisał Michael Pentergast).
Oprócz pięknego śpiewu Siobhan i gry Jeany, usłyszymy tu studyjny zespół, w którym pojawiają się tak znane persony, jak grający w kilku utworach na koncertinie Brian McNeill (jeden z założycieli klasycznego Battlefield Band).
Mamy tu do czynienia z dwoma młodymi artystkami, których osobowości muzyczne wydają się być już w pełni ukształtowane. Na dodatek wszystko wskazuje na to, ze te panie doskonale się rozumieją. Proawdopodobnie nie będzie to więc ich ostatnie słowo. Ja czekam na następne.
Hossam Ramzy to muzyk o uznanej renomie w świecie muzyki folkowej. Jego gra na tabli to niedościgniony wzór dla wielu zapatrzonych w niego muzyków. „Sabla Tolo III” to kolejna porcja muzyki z Egiptu i Środkowego Wschodu, mieszającej wpływy tradycyjnych brzmień z autorskimi kompozycjami arabskiego mistrza.
Hossam Ramzy współpracował już z takimi gwiazdami, jak Peter Gabriel, Khaled, Tarkan, The Gipsy Kings czy Youssou N’dour. Nic więc dziwnego, że jego autorskie produkcje charakteryzuje perfekcyjne brzmienie.
Pod względem muzycznym znajdziemy na tej płycie miks środkowowschodnich tradycji. Nie obyło się bez tradycyjnych Bellydance i Rai.
Tytuł „Sabla Tolo III” sugeruje nam, że mamy do czynienia z trzecią prosukcją z cyklu, którego nazwa jest anagramem sformułowania ‚tabla solo’. Rzeczywiście tak jest. Poprzednie albumy ukazały się w 2002 i 2003 roku. W międzyczasie Hossam Ramzy nagrywał i produkował również inne albumy, by wreszcie po latach powrócić do tej samej koncepcji. Podobne jak w przypadku poprzednich płyt mamy tu muzykę nagraną z udziałem zaproszonych gości. Jednak w roli głównej występuje tu tabla i Hossam Ramzy – mistrz tego instrumentu.
Łagodny głos, gitarowe ballady podparte lekkim brzmieniem sekcji i kilku dodatkowych instrumentów, oraz prosty, przesycony chrześcijańskim duchem przekaz – to właśnie najkrótszy opis płyty nagranej przez charyzmatycznego pieśniarza z Tasmanii.
Greg Ford nie należy do najbardziej znanych twórców ani folkowych ani religijnych, jednak jego muzyka ma w sobie jakąś wyjątkową siłę. Bez względu na to czy jest to podbarwiona celtyckim fletem ballada („Jesus I Love You”), piosenka kojarząca się z sentymentalną stroną repertuaru irlandkiej grupu U2 („You Are The Reason”, „My One Desire”) czy też utwór delikatnie folk-rockowy („Shout For Joy”) w wykonaniu Grega Forda jego własne piosenki zawsze brzmią autentycznie i wyjątkowo. To niewątpliwy atut w przypadku artystów śpiewających swoje piosenki. Większość z nich celuje w podobięństwa do znanych wykonawców. Greg jest sobą.
Otwierająca nową płytę amerykańskiej formacji Ember utwór „A Murder Song” ma w sobie coś z „morderczych ballad” Nicka Cave’a, a nawet utworów duetu Anita Lipnicka i John Porter. A wszystko to podbarwione lekko celtyckim graniem. Później jednak nastrój się zmienia, ustępując miejsca amerykańskiej poetyce folku lekko skręcającego w kierunku muzyki country (tak jest choćby w utworach takich jak „Free Man”, „Mama Don’t Worry” czy „Nickel and Dime”).
Do balladowego klimatu wracamy w pięknym utworze „Storm”, który wspierają delikatne brzmienia etnicznych bębnów. Bardzo ciekawie i nieco mrocznie brzmi też zaśpiewany a capella „Blood and Gold”.
Czwarta płyta sygnowana nazwą Ember, to album łagodny, kobiecy ale czasem pełen zmienności i potrafiący zaskakiwać. Odpowiadają za niego dwie kobiety – Emily Williams i Rebecca Sullivan, które grają tu z zaproszonymi do studia muzykami. Dzięki rozszerzeniu składu zwłaszcza te bardziej żywe piosenki zyskały specyficzny, folk-rockowy wymiar. Emily jest Walijką, co ma zapewne spory wpływ na muzykę grupy. Mimo że obie artystki tworzą i występują głównie w Stanach Zjednoczonych, to elementy brytyjskiego grania są w ich muzyce rozpoznawalne.
Kanadyjska grupa Dust Poets prezentuje nam bezpretensjonalny pop-folk w stylu charakterystycznym dla kapel z Kanady. Czasem jest bardziej rockowo, czasem mamy nawet knajpiano-jazzowe klimaty, ale wszystko to zagrane jest bardzo lekko i z polotem. Czasem zabrzmi tu odrobina muzyki country, czasem dalekie echa celtyckiego folku. Wciąż jednak będzie to muzyka grupy Dust Poets.
Granie z mandoliną i akordeonem to dziś już nie tylko sentymentalne brzmienia. Nawet popularne zespoły sięgają po takie instrumentarium. Muzycy stają się bardziej odważni i okazuje się że akustyczna formuła musi wyjśc poza brzmienie gitar. Dust Poets z takim instrumentarium świetnie sibie radzą. Na dodatek piszą bardzo fajne piosenki, przez co „Lovesick Town” sprawia wrażenie bardzo udanego albumu.
Ta płyta zaczyna się bardzo nietypowo, przynajmniej jak na album z muzyką folk. Kompozycja Gershwina „Summertime” nie należy do żelaznego repertuaru folkowców, jednak wersja którą proponuje nam Rose Laughlin brzmi jak mroczny folkowy blues. Świetnie zaaranżowany akompaniament i dobry pomysł na wokal, to podstawa sukcesu. Dziś można o tej piosence mówić już jako o amerykańskim standardzie. Dlatego też chicagowska płyta artystki z Seattle powinna się zaczynać właśnie tak.
Mimo amerykańskich akcentów, to bardzo brytyjska płyta. Spora w tym zasługa pracującego z Rose gitarzysty. Mike Kirkpatrick współpracujący z takimi zespołami jak The Drovers czy Fonn Mohr ma w małym palcu patenty charakterystyczne dla muzyki celtyckiej.
Rose wykorzystała na tej płycie głównie tradycyjny repertuar. Jednak mimo że to stare piosenki, to mają nowy charakter. Jeżeli nie wierzycie, to porównajcie klasyczne wykonanie piosenki „Cold Rain and Snow” z analogicznym utworem Joan Baez.
Do najciekawszych piosenek zaliczyłbym jeszcze oprócz wspomnianych następujące utwory: „Storms are on the Ocean”, „Unquiet Grave” i „Barbara Allen”. Bez nich ta płyta nie miałaby aż tyle charakteru.
Szczerze mówiąc nie wiedziałem czego się spodziewać po austriackiej grupie Fresch. Tymczasem okazuje się że to nietypowe trio, nawet jak na muzykę folkową. Wszyscy trzej muzycy grają na gitarach, wszyscy oni (Erich „Esch” Schacherl, Florian „Floh” Kargl i Robert Polsterer) dodatkowo śpiewają.
Muzyka zawarta na „Superstrings” jest nieco bogatsza, niż moglbyśmy się spodziewać, pojawiają się tu czasem różne instrumenty, dzięki czemu zestaw dwunastu piosenek autorstwa członków zespołu w żadnej chwili nie nuży.
Na „Superstrings” grupa Fresch dociera do folkowych korzeni bluesa, rock’n’rolla a nawet popu, gdyż akustyczna, gitarowa formuła w niektórych momentach podparta jest bardzo melodyjnymi i przebojowymi partiami.