Dubliński pomnik Molly Malone i kościotrupy z instrumentami – tak oto prezentuje się okładka trzeciego, najnowszego jak dotąd albumu zespołu Henry Marten`s Ghost. Na pozór jest to zestaw znanych irlandzkich przebojów. Ale tylko na pozór. Trudno byłoby nagrać dziś lepsza płytę z tak tradycyjnym materiałem.
Lekkie folk-rockowe brzmienia, niezłe skrzypce i bardzo lekko zaśpiewane piosnki, to największy atut płyty „High on Spirits!”.
Rewelacyjny „The Jolly Beggarman”, świetna „Reglan Road” (wzorowana nieco na wersji Van Marissona, ale cóż, przecież nie ma lepszej), czy bardzo rozbujany „The Irish Rover” to najlepsze wizytówki tej płyty.
Bardzo dobre są też wiązanki utworów instrumentalnych. Co prawda są zespoły grające irlandzkie tańce dużo oryginalniej, ale tu czuć, że muzyka aż unosi słuchacza do tańca. Nic więc jej nie brakuje.
Czy są słabsze momenty? Są, do nich należy choćby „The Wild Rover”. Nie udało się z tego standardu za wiele wycisnąć, a szkoda.
Mimo to ogólny rozrachunek jest jak najbardziej na plus. Płyta godna polecenia.
Page 57 of 285
Druga z demówek, które otrzymaliśmy od zespołu Patrick`s Head. Tym razem płytka zawiera trzy utwory, które znalazły się później na płycie „A Mild Case of Something Weird…”.
To wciąż lekkie, nieco folk-rockowe granie w stylu, który można umieścić gdzieś pomiędzy Bobem Dylanem, R.E.M. a Great Big Sea.
Najważniejsze są tu piosenki. Proste, niezbyt skomplikowane, doskonale nadające się do wspólnego śpiewania. Nie wiem, czy w Polsce zrobiliby karierę, ale prawdopodobnie mieliby spore grono zwolenników i jakiś nakład płyt na pewno by schodził. Po piosenkach takich jak „Hey Babe” łatwo dość do wniosku, że to idealna grupa do grania w klubach. Warto posłuchać, zwłaszcza, że teksty są niebanalne.
Wołek to bard kojarzący się z dawną kulturą studencką. Jako, że od jakiegoś czasu łatwiej zobaczyć go w telewizji jako prowadzącego programy o sztuce lub filozofii, niż na scenie, to pojawienie jego płyty było dla mnie nie lada niespodzianką. Szybko jednak zapał nieco osłabł, okazało się bowiem, że to nagrania archiwalne z festiwalu FAMA 1985.
Autorskie piosenki Wołka pamiętam jeszcze ze starej kasety, gdzie z jednej strony on śpiewał pięć piosenek, a z drugiej swoje osiem prezentowała Wolna Grupa Bukowina. Nagrania te pochodziły z 1978 roku. Cztery spośród tamtych piosenek („Piosenka dla Danki”, „Piosenka ku przestrodze”, „Piosenka dla Aleksandry” i „List do Oli”) pojawiają się również tu.
Charakterystyczny wokal Wołka i jego mocne, czasem bardzo osobiste wiersze, mogą być dla niektórych trudne do strawienia. Nie ma tu lekkości Kaczmarskiego, jest raczej refleksja, klimat podobny nieco do tego z dawnej Piwnicy Pod Baranami, czy też ostrego brzmienia bardów rosyjskich.
Wydanie archiwalnych nagrań Wołka, to pomysł dobry, zwłaszcza, że to chyba jedyna w tej chwili pozycja na rynku z jego autorskimi wersjami. Nietrudno znaleźć jego piosenki, brakuje jednak jego wykonań. W tym kontekście to świetna koncepcja. Szkoda jednak, że nie udało się nakłonić Wołka do zarejestrowania tych utworów na nowo.
To już druga w niedługim czasie płyta, której młody zespół nadał zadziorny tytuł „Folk You”, kojarzący się z mocnym anglojęzycznym powiedzeniem. W przypadku holenderskiej grupy Folkaholics mieliśmy jednak do czynienia z przeróbkami irlandzkich standardów, okraszonych coverami The Pogues. Polski zespół prezentuje nam w większości autorski repertuar, oparty w dużej mierze na brzmieniach celtyckich, lecz pisany przez członków kapeli. Tradycyjne melodie i piosenki są tu tylko dodatkiem.
Debiutancki album załogi z Bydgoszczy otwiera piosenka, która jest zapewne sztandarem zespołu. Nosi ona bowiem tytuł „Może i My”. Ten autorski utwór tkwi dość głęboko w polskiej tradycji wykonywania piosenek żeglarskich, choć czuć tu też wpływy zagranicznych zespołów, zwłaszcza kanadyjskiego Great Big Sea.
Nieco bardziej oryginalnie jest w kolejnej piosence, gdzie folkowemu graniu towarzyszą ciekawie śpiewane refreny. Kompozycja „Teddy Gillivan” bliższa jest już irlandzkim brzmieniom, choć zwłaszcza w partiach gitary jest coś co ciągnie wciąż utwór w swojski, niemal szuwarowo-bagienne, a więc generalnie turystyczne rejony. Całość równoważą jednak bardzo fajne skrzypce.
Świetna wersja rebelianckiej pieśni „Join the British Army” (tu jako „Brytyjska Flota”) to nasz pierwszy kontakt ze sposobem w jaki grupa Może i My interpretuje pieśni tradycyjne. Nie brak tu ognia i mam wrażenie, że grupa chyba polubiła tą pieśń, gdyż wykonują ją jak swoją.
„Synopa” to również nawiązanie do muzyki tradycyjnej, jednak z zupełnie innego kręgu kulturowego. Zmieniają się akweny wodne, a wraz z nimi klimat muzyczny. W tym utworze zanurzamy się w brzmieniach, które towarzyszyć mogły kozakom walczącym z Turkami. O tym z resztą jest ta pieśń, która w pewnym momencie nabiera mocnego wiatru w żagle. Świetnie komponują się z nią odgłosy bitwy. Trzeba przyznać, że to bardzo obrazowy utwór.
Pod tytułem „Chustka na wietrze” kryje się ballada, kojarząca się z renesansowo-folkowymi brzmieniami spod znaku Blackmore’s Night. Muzycy z Bydgoszczy są jednak bardziej naturalni, niż grupa byłego gitarzysty Deep Purple. Nie zrozumcie mnie źle, wiem, że ekipa Blackmore’a to zawodowcy w każdym calu, jednak pewnej nonszalancji, którą słychać w muzyce grupy Może i My, nie da się wyuczyć.
Dwa kolejne utwory – „Stella Maris” i „Żwawo chłopcy!” – to spuścizna poprzedniego zespołu charyzmatycznego lidera kapeli, Tomasza Dziemiana. Wykonywał je wcześniej z grupą Mare Nostrum. W aranżacjach Może i My to momentami niemal całkiem inne utwory.
Kompozycja „Morze obiektem czci” nawiązuje wesołym, rozbujanym brzmieniem do pubowych klimatów pieśni irlandzkich, jednak mamy tu kilka niespodzianek muzycznych, głównie związanych z podróżami po tonacjach. Czasem po prostu spotykamy tu inne dźwięki,
niż byśmy się spodziewali. To ciekawy patent.
„Stara łajba” to jedna z niewielu tradycyjnych szant, jej melodia to nic innego, jak słynne „Donkey Riding” (wariant „Hieland Laddie”). W wersji bydgoskiej grupy brzmi to niemal jakby grało kanadyjskie Great Big Sea, jednak można tu mówić tylko o inspiracji, Polacy zagrali bowiem po swojemu.
Autorska piosenka „Hiszpanie” zaskakuje nas już od pierwszych dźwięków. Mamy tu bowiem próbę odtworzenia tamtejszej muzyki folkowej. Podobne próby podejmował wcześniej zespół Mietek Folk. Grupie Może i My wychodzi to ciekawiej.
Kolejny przebój, mimo anglojęzycznego tekstu będzie zapewne szybko rozpoznany. To kompozycja muzyków kanadyjskiej grupy The Irish Rovers, „”I’m Alone” at Lunenberg”, zatytułowana w nowej wersji analogicznie do popularnego w Polsce tłumaczenia – „Schooner „I’m Alone””. Słychać, że luźny sposób śpiewania Tomasza Dziemiana sprawia, że niespodziewanie dobrze brzmią na tej płycie anglojęzyczne teksty. Kto wie, czy z całą płytą po angielsku nie daliby sobie rady na folkowych scenach Europy. Na potwierdzenie tej teorii zespół wykonuje bardzo fajną wersję standardu „Blow Ye Winds In the Morning”. Nie jest może ona wybitnie odkrywcza, ale słucha się jej bardzo dobrze.
Na zakończenie otrzymujemy balladę „Czas wracać…”, która próbuje nas ukołysać podobnie jak niegdyś „Pieśń powrotu” wykonywana w grupie Smugglers przez Ryszarda Muzaja. Tym razem muzycy nawiązują do tradycji irlandzkich lamentów. To pieśń nie tylko o powrocie, ale również o utracie. Kończy się jednak wesołym tańcem, mam nadzieję, że ta radość nas nie opuści do kolejnej płyty.
Zastanawiam się czy nie przesłodziłem nieco tej recenzji. Czy rzeczywiście to taka fajna płyta? Wychodzi na to, że tak.
Poprzednia płyta grupy „Kristalle” niosła ze sobą celycko-neofolkowy materiał, nagrany z gościnnym udziałem Nicholasa Tesluka i Roberta N. Taylora, muzyków kultowej neofolkowej formacji Changes. W przypadku płyty „Early Love Music” możemy już mówić o grupowym wsparciu dla projektu Alexa Franka. Występują tu oprócz wspomnianej dwójki również członkowie brytyjskiej gotycko-folkowej formacji Lady Morphia, niemiecka wokalistka Antje Hoppenrath, Amerykanin Jason Thompkins z grupy Harvest Rain, oraz członkowie austriackiego zespołu Sturmpercht, którego szeregi zasilił niedawno Alex.
Album, który już nawet tytułem nawiązuje do muzyki dawnej, wypełniony jest różnojęzykową mieszanką pieśni, których częstym choć nie jedynym tematem jest miłość. Dowodem na to, że nie jedynym może być choćby ciekawa wersja tradycyjne szanty „Santy Ano”.
Nad niektórymi utworami czuć tu ducha nieśmiertelnej grupy Dead Can Dance, ale niewątpliwy wpływ mieli też zaproszeni muzycy. Dlatego wielbiciele nieco archaicznych już dziś nagrań zespołu Changes uważają Werkraum za swoistą kontynuację muzycznych poszukiwań pionierów neofolku.
Dla wielbicieli folk-rockowych dźwięków z Anglii jest tu niemała niespodzianka. Zespół pokusił się o przypomnienie w nieznacznie zmienionej aranżacji tradycyjnej pieśni „The Blacksmith”, w wersji znanej z repertuaru Steeleye Span. W wykonaniu Werkraum ta perełka nosi tytuł „Der Schmied”.
Formacja Mischief Brew, założona przez Erika Petersena, znanego punk-rockowca z Filadelfii. Zaispirowany starą sceną folkową spod znaku Woody Guthriego powołał do zycia punk-folkową formację, która łączy w sobie rockowe bałaganiarstwo z celtyckimi korzeniami. Czy jednak aby tylko celtyckimi? To za duże uproszczenie. Zawartość tego albumu świetnie mieści się w określeniu, które Erik sam ukuł na potrzeby prezentacji Mischief Brew. Po prostu grają: „pirate punk, Celtic folk, gypsy swing, devilish jazz, American olde-tyme and country”. I trudno się z tym nie zgodzić.
Jest tu duch The Pogues, ale sporo też brzmień spod znaku amerykańskiego ruchu folkowego lat 60-tych. Posłuchajcie „The Lowly Carpenter”, a zrozumiecie o czym mówię.
Amerykanom daleko do wykonawczego mistrzostwa Anglików z Bellowhead, a jednak właśnie w ich towarzystwie muzyka z płyty „Smash the Window” brzmiałaby najlepiej.
O łódzkim trio Flash Creep napisano już wiele mądrych słów. Większość opinii, z jakimi się zetknąłem zanim trafiła do mnie płyta tej grupy, podkreślała poetyckość tekstów i wysoki kunszt wykonawczy.
Coś w tym jest, zwłaszcza jeżeli posłuchamy dwóch pierwszych, bardzo „sennych” tematycznie utworów („Nirwana” i „Sen”). Co ciekawe, brzmią one wyjątkowo spójnie, choć pierwsza kompozycja to utwór z muzyką Maćka Łuczaka, a druga jest przeróbką piosenki napisanej przez Sinead Lohan. Pierwotna wersja znalazła się na albumie autorki zatytułowanym „No Mermaind”, ale bardziej znana jest wersja grupy Nickel Creek z płyty zatytułowanej po prostu „Nickel Creek” – do tej ostatniej nawiązuje aranżacja Flash Creep.
Kolejne utwory również trzeba rozpatrywać w parze. Są to „Blues o Julce Piegowatej” i „Tawerna Pod Dorodną Flądrą” – dwa portowe bluesy Janusza Sikorskiego. Czuć tu folkowy feeling (mandolina i skrzypce), ale czasem jest znacznie więcej bluesa (gitara akustyczna i elektryczna w „Bluesie o Julce…”, a przede wszystkim wokal Maćka).
„Cukier w ładowni” to znów zupełnie inna historia. Polski tekst do tradycyjnej melodii napisał Grzegorz Majewski z Pereł i Łotrów Shanghaju. Aranżacja wpisuje się w bluesowy klimat, ale to znacznie bardziej amerykańskie, właściwie to bardzo czarne, brzmienia. Są takie miejsca w amerykańskiej muzyce, gdzie nie da się oddzielić folku od bluesa. Stamtąd właśnie wywodzi się brzmienie „Cukru”.
Piosenka „Ja wiem” to znów ukłon w kierunku trzeciej płyty Nickel Creek. Trzeba przyznać, że te utwory doskonale Flash Creepom wychodzą. Swoją drogą, ciekaw jestem co na taki „progressive bluegrass” powiedziałaby nasza rodzima scena country.
Podobnie jak w przypadku piosenek „Nirwana” i „Sen”, tak „Ja wiem” świetnie splata się z „Odyseją”, gdzie znów za kompozycję odpowiada Maciej Łuczak.
Skoro już jesteśmy przy parach, to można dokonać tu pewnego skoku i wymienić razem dwa instrumentalne utwory, czyli „Mróz” i „Pierwszy Maj”. Bardzo ładnie zaaranżowane – do tańca i do posłuchania. Miła chwila wytchnienia między piosenkami. Zwłaszcza że teksty w piosenkach Flash Creep to coś więcej niż tylko słowny wypełniacz, rzeczywiście trzeba się w nie wsłuchiwać, by w pełni ogarnąć strukturę utworów.
Do piosenek wracamy przy utworze „Zimny podmuch”. Piękny zimowy pejzaż wymalowany tekstem Mariusza Bartosika został świetnie uzupełniony melodiami napisanymi przez Izę Puklewicz i Maćka Łuczaka. Iza i Maciek są też autorami kolejnej piosenki, zatytułowanej „Życie na pół”. To jedyny utwór zagrany w zupełnie innym klimacie, bliżej stąd do leniwej bossa novy (basowe brzmienia i bębenek w tle dodają takiego właśnie klimatu), co prawda skrzypce grają ostro i z folkowo-jazzowym feelingiem, ale faktem jest, że tym utworze grupa brzmi nieco inaczej niż na reszcie płyty. Mnie osobiście mniej odpowiada takie oblicze zespołu, ale zdaję sobie sprawę, że wykonawczo wciąż stoją tu na wysokim poziomie.
Idąc dalej znów możemy mówić o parze piosenek – to powroty do patentów już znanych z tej płyty. Piękna ballada „Jak drzewa”, to piosenka z bogatego repertuaru utworów Janusza Sikorskiego. W odróżnieniu od dwóch poprzednich piosenek mniej w niej bluesa, a w aranżacji Flash Creepów pobrzmiewa klimat bliższy amerykańskiej balladzie folkowej. W tym kontekście kolejny powrót również ma wspólny z poprzedzającą go piosenką sens. Kolejnym tematycznym powrotem jest bowiem ponowne nawiązanie do repertuaru współczesnych wykonawców amerykańskich. Tym razem żywiołowa piosenka „Złość” jest polską wersją utworu „Take Me For Longing” z płyty „New Favorite” nagranej przez Alison Krauss z grupą Union Station. Alison była również producentką płyty „Nickel Creek”, wszystko więc wydaje się być na swoim miejscu. Dodatkowym atutem jest tu ciekawie wkomponowane brzmienie banjo, na którym zagrał Paweł Hutny z grupy Drake.
Buntownicza piosenka „Żegnaj mała” to popis Maćka, który do tekstu Elżbiety Stołowskiej (autorki również kilku innych zawartych na tej płycie tekstów: „Nirwana”, „Odyseja”) napisał agresywną, ostrą melodię. To kolejne nieco inne oblicze Flash Creep, tym razem jednak znacznie bardziej spójne z resztą utworów na płycie.
Po wspomnianym już instrumentalnym „Pierwszym Maju” otrzymujemy ostatnią piosenkę. Myślę, że dla wszystkich, którzy znali Józka Kanieckiego, zadedykowany mu utwór „Dziwny skrzypek” (ponownie z tekstem Mariusza Bartosika) to piosenka wyjątkowa. Podkreśla to udział w tym nagraniu Krzysztofa Janiszewskiego i Mariusza Wilke, muzyków związanych z formacją Smugglers, macierzystym zespołem Józka. Dzięki ich udziałowi i wsparciu perkusisty Leonarda Jakubowskiego „Dziwny skrzypek” ma w sobie coś z magicznych przestrzeni folk-rockowego Fairport Convention. Czuć to zwłaszcza gdy gdzieś tak w trzech czwartych utworu solówka mandoliny przechodzi w solówkę skrzypiec… Potem refren z elektryczną gitarą w tle. Jestem pewien, że Józek chciałby nagrać z grupą Flash Creep tę piosenkę i podejrzewam, że podsłuchuje ich ilekroć ją grają…
Jako że dane było mi posłuchać swego czasu kilku oddalonych od siebie w czasie występów Flash Creep, to stwierdzam, że płyta stanowi najsensowniejsze rozwinięcie artystycznego przedsięwzięcia zapoczątkowanego jeszcze wcześniej niż dziś artyści to przyznają. Od zwykłej odskoczni trójki muzyków grupy Cztery Refy projekt ten doszedł do momentu, kiedy jest prawdziwym zespołem. To słychać!
Pamiętam jak w 2005 roku, po otrzymaniu przez Flash Creep nagrody za najlepszy debiut na krakowskim „Shanties”, pytałem Jerzego Rogackiego: „Dlaczego nie wydał jeszcze ich płyty?”. Prosta odpowiedź wówczas mnie zaskoczyła. Powiedział, że muszą jeszcze trochę poczekać. I miał rację. Podejrzewam, że wtedy nie nagraliby takiej płyty jak „Sen”. Trzy lata grania wspólnych koncertów, z takim, a nie innym repertuarem, procentują w postaci tego krążka. Jednego z najlepszych folkowych albumów na scenie szantowej.
Dick Miles to artysta praktycznie w Polsce nieznany. Dorastał w angielskim Suffolk, a obecnie mieszka w południowo-zachodniej Irlandii, gdzie stara się zgłębiać lokalne brzmienia i tradycje, zwłaszcza dotyczące jego ukochanego instrumentu – koncertiny.
Album „Nautical and…” to rezultat kilku ostatnich lat pracy Dicka, który odkrył również swoją kolejną pasję – pisanie i zbieranie mało znanych piosenek opartych na stylistyce morskiej. Dominuje tu podstawowy skład: wokal, koncertina i gitara, a w nagraniach wspierali Dicka Cathy Cook i Dave Howard.
Zaczyna się jednak od nowej aranżacji stosunkowo mało znanej tradycyjnej pieśni „Do me Amma” (temat ten bywa też czasem prezentowany jako „Jack the Jolly Tar”), wprowadza nas ona w spokojne klimaty, nieco kojarzące się z co bardziej surowymi pieśniami naszych rodzimych Czterech Refów.
Pierwszą autorską piosenka w zestawie jest stylowo brzmiąca „The Sailor’s Dream”, w której pobrzmiewa lekkie echo walczyka.
Kolejna tradycyjna kompozycja, to „Johnny Come Down to Hilo”, którą w Polsce dobrze znamy z wersji Starych Dzwonów. „The Boys of Killybegs” Tommy’ego Makena też już się w Polsce pojawiło, choć warto zwrócić uwagę na to, że Dock i jego przyjaciele wykonują wszystkie te pieśni wyjątkowo wiernie. Choćby dlatego warto posłuchać takich ciążących ku tradycji wersji.
„Lord Franklin” nie należy u nas do popularnych pieśni, choć zdarzało mi się już słyszeć ją na szantowej scenie. To jednak wciąż klasyk warty spopularyzowania. Znamy za to dobrze „Banks of Sacramento”. Na popularyzację czeka też inna stara piosenka, mowa tu mianowicie o „The Dockyard Gate”, wpasowującej się doskonale w klimat folkowych pieśni z portu. Podobnie jest z piękną balladą „The Streams of Lovely Nancy”.
Lubię pieśni morskie śpiewane solo przez wokalistę, bez towarzyszenia zespołu czy chóru. Zwykle są to porywające opowieści. Tak jest z przedstawioną tu pieśnią „John Phillip Holland”.
Kolejne odkrycie Dicka, to nieznana u nas piosenka „A Fair Maid Walking”. „Adieu Sweet Lovely Nancy” to już inna bajka – znamy tą piosenkę z wykonania Czterech Refów z Kenem Stephensem. Utwór ten kariery w Polsce również nie zrobił, może więc pora i jego przypomnieć.
Związki między pieśniami górniczymi i marynarskimi pojawiają się gdy węgiel trafia na statki. Nic więc zatem dziwnego, że w ślad za nim na morze trafiają piosenki, w których jako ładunek pojawia się właśnie czarne słoto. Tak jest właśnie w tradycyjnym utworze „Coil Away the Trawl Warp” (częściej nazywanym po prostu „The Smacksman”).
Spopularyzowana przez Boba Harta pieśń „Cod Banging” w wersji Dicka Milesa i jego przyjaciół nabiera wyjątkowo archaicznej formy. Tak mogła być wykonywana sto lat temu.
Jako że żeglarze lubią czasem popląsać, a muzyk będący na tej płycie gospodarzem gra na koncertinie, to nie bez powodu znalazły się tu tańce. Konkretnie są to dwie wiązanki: „Hornpipe Set” i „Jig Set”, przedzielone trzema piosenkami. Wśród tych piosenek znajduje się między innymi „Gallant Frigate Amphitrite”, utwór znany dość dobrze sympatykom wspominanych już Czterech Refów. Co ciekawe Wersja Dicka jest jeszcze bardziej surowa, niż polskie „W drodze na Horn”. Trzeci „instrumental”, to melodia zatytułowana „The Blackbird”. Następująca po nim pieśń „Bunclody” to jedna z najbardziej znanych swego czasu ballad na naszej scenie żeglarskiej. Obecnie rzadko ją słychać, tym bardziej miło, że dzięki tej płycie przypomniałem sobie o niej.
Warto zatrzymać się na chwilę przy czwartym utworze instrumentalnym. „Cape Clear”, to łagodna melodia, która niesie się spokojnie, przynosząc wyciszenie i ukojenie. To muzyka, która może zabrzmieć nad ranem w tawernie. Cicho, spokojnie tak, aby nie budzić zmęczonych żeglarzy…
Dick czeka w Polsce na odkrycie. Ciekaw jestem która kapela pierwsza sięgnie po jego piosenki. No i oczywiście warto byłoby go zobaczyć w Polsce.
Inne morskie nagrania Dicka znajdują się na płycie „Around The Harbour Town”, którą postaram się Wam wkrótce zaprezentować.
Obie warte są nie tylko posłuchania, ale i eksploracji pod kątem poszukiwań twórczych.
Takiej muzyki powianno się słuchac z winyli! Pierwszy album duetu Derek i Dorothy Elliott ma w sobie starodawny urok, który uleciałby przy cyfrowej obróbce.
Przejmujące pieśni, takie jak „Jack The Sailor”, „Wassail Song” i „Maria Marten”, to prawdziwa siła tych nagrań.
Ciekawostką jest, że w momentach gry brzmienie rozwija się do pełnego zespołu na skrzypcach gościnnie gra człowiek, który w późniejszych latach stał się legendą sceny folkowej – Nic Jones. Ale nie tylko przez wzgląd na niego warto tego albumu posłuchać. To po prostu ciekawe aranżacje dobrych utworów.
Już sama nazwa grupy Lothlorien nawiązuje do Tolkiena i szerzej patrząc do klimatów fantasy. Jeżeli zestawimy to z muzyką folkową, powinniśmy otrzymać coś na kształt muzyki jaką mogłyby grać elfy w swoich leśnych kryjówkach.
Jednak sam zespół określa swoją muzykę jako „Contemporary Celtic Fusion”. Zgodnie z taką deklaracją powinniśmy oczekiwać współczesnych kompozycji opartych o źródła celtyckie, ze wskazaniem na stylistyczne wycieczki w kierunku innych gatunków muzycznych. Cóż zatem otrzymujemy?
Trzeba przyznać że rzeczywiście coś w tych wszystkich deklaracjach jest. Album „Relics 1993-1997” jest tu o tyle reprezentatywny, że to przekrojowy materiał z trzech pierwszych płyt zespołu. Po wydaniu świetnie przyjętego albumu „Saqi” grupa postanowiła przypomnieć słuchaczom swoje starsze utwory, zwłaszcza że minęło już sporo lat i płyty z pierwszych sesji nie były dostępne.
Dobrze się stało, że ukazał się taki składak. Muzyka ta różni się nieco od obecnego oblicza kapeli. Mniej tu folk-rockowych wycieczek, a więcej magicznych dźwięków. Takie fragmenty płyty, jak wstęp do „Orc Mine” kojarzyć się mogą z graniem grupy Clannad z okresu płyt „Legend” i „Magical Ring”.