Amerykańskie płyty z folkiem są zwykle wrzucane u nas na płyty z muzyką country. Podejrzewam, że jeżeli znajdziemy gdzieś album Bondy’ego, to polscy sprzedawcy już przez zam tytuł i okładkę postawią go koło Johnny’ego Casha. A gdzie ta płyta czułaby się znacznie lepiej? Ano pomiędzy akustycznym Dylanem, folkującym Cave’m i bliższymi folku kapelami z nurtu psychobilly (choćby Ghoultown). Mimo ze to akustyczne granie, to psychodelicznego klimatu tu nie brakuje. Czasem można by powiedzieć, że ta muzyka nabiera niemal klaustrofobicznego klimatu, typowego dla zimnych brzmień neo folku. Ale to rzadkość.
Kim jest ten cały A.A. Bondy? – mógłby ktoś zapytać. Nie mam zielonego pojęcia, wiem tylko że jest Amerykaninem, prawdopodobnie Nowojorczykiem. To wszystko. Ale faktem jest że nagrał płytę brzmiącą trochę jak albumy z lat 60-tych (takie są też jego piosenki). Co prawda jest tu nieco współcześniejszych brzmień, gitarowych dysonansów i temu podobnych rzeczy, ale nawet perkusja gdy już gra, to tak jak za dawnych lat.
To najlepszy indie-folkowy album jaki słyszałem od kilku lat!
Rafał Chojnacki
Dodaj komentarz