Już sam rzut okiem na nazwiska muzyków, którzy nagrali z Pawłem Szymańskim tą płytę musi budzić szacunek odbiorcy. Janusz Tytman, Mirek Kozak, Jacek Wąsowski – to czołówka amerykańsko-folkowego grania w Polsce (w przypadku Mirka również z celtyckimi akcentami). Romana Ziobro i Adama Szuraja również nie trzeba nikomu przedstawiać. A to przecież tylko niektórzy z zaproszonych do współpracy muzyków. I jaki jest efekt? W moim przypadku onieśmielający. Musiało minąć trochę czasu, zanim w końcu płyta ta zakręciła się w moim odtwarzaczu. Na szczęście nie zawiodłem się na tej produkcji.Nazwisko Pawła Szymańskiego kojarzyło mi się dotąd głównie z bluesem, choć tym folkowo zaprawionym. Jego poprzednie płyty były nieco oszczędniejsze, jeśli chodzi o środki artystycznego wyrazu. Tym razem jednak słychać, że w gruncie rzeczy album ten nagrał zespół. Paweł jest oczywiście jego liderem, najważniejszym wykonawcą i w ogóle szefem wszystkiego, ale aranżacje i wykonanie świadczą o tym, że każdy z zarejestrowanych tu utworów muzycy musieli jakoś poczuć, wyłuskano jego charakter i oprawiono w ciekawe ramki. Na uwagę zasługuje fakt, że płyta powstała w takiej formie w studio. Sami muzycy podkreślają, że „przyszli i zagrali”.
Jak przystało na taki skład mamy tu wszystko, czego moglibyśmy się spodziewać, a nawet jeszcze więcej. Jest oczywiście old-time blues, są folkowe ballady i szczypta country. Pojawiają się również rozmarzone hawajskie melodie, z pasującą do nich turystyczną opowieścią.
Mocną stroną są teksty. Szymański nawiązuje stylistyką do klasyków polskiej ballady z poetyckim tekstem, takich jak Andrzej Garczarek czy Tomasz Szwed. Nawet bardziej żywiołowe utwory okraszone zostały mądrymi i przemyślanymi tekstami. Mało kto potrafi dziś tak trafnie i obrazowo mówić o prostych sprawach.
Dodaj komentarz