Już jakiś czas temu straciłem z oczu… czy raczej z uszu amerykańską grupę Wilco. Kiedy zasłuchiwałem się w ich płytach, byli właśnie w trakcie romansu z tekstami Woody Guthriego, którego utwory w nowych wersjach nagrywali z Billym Braggiem. W praktyce oznacza to że nie słuchałem ich od jakichś 15 lat… To by się zgadzało, ponieważ kojarzę jeszcze ich autorski album „Yankee Hotel Foxtrot” z 2001 roku.
Czy coś się od tego czasu zmieniło? Nagrali pięć albumów – „Schmilco” jest szóstym. Przy mikrofonie nadal stoi Jeff Tweedy, choć w składzie nie ma już gitarzysty Jaya Bennetta. Jest za to charyzmatyczny basista John Stirratt, który razem z Tweedym odpowiada za sporą część kompozycji i aranżacji. A muzyka? Na szczęście nadal taka sama.
Różnice oczywiście są, ale trudno żeby ich ni było, czas leci. W międzyczasie wydarzyło się w muzyce sporo, więc dziwnym byłoby gdyby taka alternatywna kapela jak Wilco tego nie zauważyła. Różnice te jednak są głównie w detalach. Wciąż mamy typowy dla nich rdzeń, oparty o indie rocka, country i amerykański folk. Wciąż pobrzmiewają echa Boba Dylana i The Beatles i nadal nie można powiedzieć jednoznacznie co oni właściwie grają…
„Schmilco” to płyta, która nie wyważa wprawdzie żadnych muzycznych drzwi, ale przypomina o istnieniu zespołu, którego warto słuchać. O tym czy to dużo czy mało każdy musi zdecydować sam.
Dodaj komentarz