„Dionysus” to dopiero drugi studyjny album Dead Can Dance od czasu reaktywacji zespołu w 2012 roku. Co prawda ukazał się jeszcze album koncertowy i archiwalia z występów w programie Johna Peela, to jednak dla miłośników tego australijsko-brytyjskiego duetu każde nowe nagranie jest jak długo wyczekiwany deszcz na pustyni. Ta pustynna metafora nie jest tu z resztą użyta bezzasadnie, ponieważ podobnie jak na poprzednich płytach, tak i tu nie brakuje elementów arabskich, choć użyto ich w nieco innej formie, wplatają się wymyślone przez Lisę Gerrard i Brendana Perry melodie, pokazując jednocześnie jak duży wpływ na muzykę europejską, zwłaszcza tą z basenu Morza Śródziemnego, miała kultura arabska.
Tytuł „Dionysus” i podział płyty na dwa akty, to zabieg, który ma nas odesłać do rytualnych korzeni antycznego teatru, powiązanych z kultem Dionizosa w starożytnej Grecji. Nic więc dziwnego, że dużo tu greckiego klimatu, spotęgowanego przez instrumenty strunowe. Są też dzwonki i odgłosy owiec, zabawne, do czasu, gdy nie uświadomimy sobie, że to zwierzęta ofiarne…
Kluczowym utworem pierwszego aktu zdaje się „Taniec bachantek” („Dance of the Bacchantes”), słychać tu nawet ich legendarne krzyki i dzikie zaśpiewy. Utwór ten brzmi jak stanowcze zaproszenie do gwałtownego tańca. Pamiętając, co stało się z Orfeuszem, który odmówił bachantkom, warto raczej posłuchać tanecznego rytmu i choćby w głowie oddać się jego magnetycznemu pulsowaniu.
Wielbicieli, do których — nie ukrywam — sam się zaliczam, muszą zauroczyć wokalizy Lizy, jednak dopiero śpiewana przez Brendana pieśń „The Mountain” udowadnia nam w pełni, że mamy do czynienia z Dead Can Dance, a nie z solowymi utworami członków duetu.
Jak przystało na płytę opartą na koncepcji rytuału, dużo tu pierwotnych rytmów i bębnów, które często dominują nad melodią. Wokalizy Lizy również nie ograniczają się jedynie do śpiewu, ale sporo w nich zaśpiewów, które mogą się kojarzyć z rytualnym, transowym zawodzeniem. Trans jest tu z resztą bardzo kluczowym pojęciem. Chyba żadna z poprzednich płyt nie była mu aż tak bardzo podporządkowana.
Koncept-album „Dionysus” to w gruncie rzeczy płyta nieco niespodziewana. W odróżnieniu od muzyków, którzy chwalą się w mediach nowymi płytami, zanim jeszcze wejdą do studia, Liza i Brendan napisali o swoich planach, gdy album był już w zaawansowanej fazie produkcji. Efektem jest płyta dość niezwykła — nawet jak na Dead Can Dance, a to niełatwe. Dostajemy etniczno-ambientowe dzieło skończone, którego jedyną wadą jest to, że całość trwa zaledwie 36 minut. Tyle że przy koncepcie zaklętym w dźwięki siedmiu utworów, trudno byłoby się pokusić o dorzucanie czegoś jeszcze, tylko po to, by wypełnić czymś krążek. To tak, jakbyśmy chcieli dobudować jeszcze kilka kolumn do ruin Akropolu, żeby było bardziej atrakcyjnie. Dlatego dobrze się stało, że płyta wyszła w takiej formie. Dzięki temu można ją przesłuchać kilka razy jednego wieczora.
Rafał Chojnacki
Dodaj komentarz