Beltaine to magiczna noc, kiedy stykają się ze sobą dwa światy – ten magiczny z tym materialnym. Na skraju tych światów stanęła młoda folkowa grupa zafascynowana celtycką kulturą. Pierwsze co rzuca się w oczy, to piękna szata graficzna. Mało kto w Polsce ma tak ładnie wydane płyty.
Debiutancki album zespołu Beltaine rozpoczyna coś na kształt instrumentalnego intra do utworu „Beltaine”. kojarzyć się może z wieloma zagranicznymi płytami proponującymi klimatyczną muzykę celtycką. Utwór ten ciekawie się rozwija i w końcu przechodzi w lekkie folkowe pląsy. Dobrze rokuje on kompozytorskiemu talentowi Adam Romańskiego – skrzypka zespołu. Mimo, że autor korzysta tu gdzieniegdzie z gotowych fraz, to całość świetnie splata z własnymi pomysłami.
W „Burning Pipers Hut” jesteśmy bliżej koncertowego brzmienia zespołu. Nie brakuje tu żywiołowości i typowego, nieco zadziornego charakteru zespołu.
Rzadko spotyka się utwory zatytułowane „Intro” w środku płyty. Zwłaszcza jeśli to azjatycko brzmiące intro na celtyckiej z założenia płycie. Klimat tego utworu, stworzony za pomocą magicznych dźwięków sitaru przenika nieco do bretońskiego „An Astrailhad”.
Rozpędzony „Rockhill” to kwintesencja tego, co dotąd kojarzyło mi się z tym zespołem. Jest niezła, skoczna melodia, oraz fajne skrzypce i wtórujące im flety, a nawet tajemnicze dźwięki z trudnego do zidentyfikowania instrumentu. Czasem można się zastanowić dokąd się zespołowi tak spieszy, ale cóż, są młodzi – nic dziwnego, że lubią zagrać z impetem. Na ukojenie proponują nam zaraz po „Rockhillu” romantyczną balladę „The Sweetest Joy” zapożyczoną z repertuaru zespołu Lothlorien. Nie znacie Lothlorien? To rzucę inną linkę: co powiecie na klimat a la Clannad, czy Loreena McKennitt? Mało kto gra u nas obecnie muzykę opartą na bardziej mistycznych brzmieniach celtyckich, świetnie więc, że Beltaine postanowili wypełnić tą lukę.
Żebyśmy się przypadkiem nie zauroczyli za bardzo grupa Beltaine proponuje nam coś bardziej tanecznego. Tym razem są to tajemnicze „Całuski pastora”, utworek przyjemny, choć nieco długawy.
„Dance Around” zaczyna się zdumiewająco spokojnie, niemal statecznie. Jednak w pewnym momencie przeradza się w piękną bretońską melodię. Co prawda zamiast bombardy towarzyszy tu fletom mandolina, a później całość idzie w kierunku skrzypiec i wokaliz, to jednak trudno odmówić tej kompozycji uroku.
Po „Foggy Dew” sięgają co raz to nowe grupy – wersję Beltaine można spokojnie określić jako bitewną. Jest ostra i agresywna, co zapowiadają już wojskowe werble na wstępie. Mimo, że słyszałem kilkadziesiąt wersji tej pieśni, to ta należy raczej do lepszych, choć oczywiście trudno przeskoczyć niektóre oryginalne, irlandzkie wykonania.
„The Sea of the Irish Dream” to melodia opisująca marzenia, dokładniej marzenia skrzypaczki zespołu Anny Badury. Nietrudno zgadnąć, że to marzenia wiodące ją do pięknej i wiecznie zielonej Irlandii. Nawet jeżeli wiecznie zielona jest tylko we snach.
„4 reele” to marzenie dla tancerzy, choć też można się zastanowić, czy trzeba było grać je tak szybko. Tak czy owak podejrzewam, że prędkość ta nie zrazi miłośników celtyckich pląsów, choć nie wszyscy pewnie wytrzymają takie tempo. Znacznie bardziej stonowany jest utwór „Mary B.” w którym gitara zdaje się przez większość zastępować bodhran. Skrzypce i akordeon wymieniają się tam partiami, a całość uzupełnia w pewnym momencie mandolina.
Każda noc, nawet tak magiczna, musi się kiedyś skończyć, nadchodzi świt – „Sunrise”. Kiedy usłyszałem tą radosną w gruncie rzeczy melodię przeszły mnie ciarki. Jest tu odrobina tęsknoty, jak przystało na ostatni utwór. Nie ma zbędnego patosu, jest za to cała masa nadziei. Mam wrażenie, że nadzieja i wyczekiwanie, to uczucia, które towarzyszyły muzykom w studiu. To jedno z ciekawszych zakończeń, jakie mogli sobie wymyślić. Na zakończenie utwór nieco się wycisza – zespół też może się uspokoić, nagrali wszak dobrą płytę.
Album uzupełnia multimedialna ścieżka, zawierające trochę informacji o zespole, kilka zdjęć, oraz zabawny reportaż ze studia.
Zespół obiecywał przed premierą, że ta płyta powinna słuchaczy nieco zaskoczyć i tak rzeczywiście jest. W środowisku folkowym często określano ich jako grupę podążającą ścieżką przetartą przez zespół Carrantuohill. Z resztą Darek Sojka z tegoż zespołu gra tu w dwóch utworach. Album ten pokazuje nam jednak Beltaine, jako grupę dojrzałą do stawiania własnych kroków na folkowej scenie. Mimo, iż fonograficzny debiut ukazuje się w dwa lata po powstaniu zespołu, to nie sposób stwierdzić, że grupa pospieszyła się z jego nagraniem.
Jak większość debiutanckich płyt „Rockhill” zawiera zarówno wypróbowane koncertowe przeboje, jak i bardziej aktualny materiał. Jeżeli kolejne pomysły zespołu pójdą w stronę klimatów, które mnie na tej płycie zaskoczyły, to powinno być bardzo ciekawie. Ale największy sprawdzian – druga płyta – dopiero przed nimi.

Rafał Chojnacki